Social Network, czyli Facebook obnażony

Dawid Fincher miał bajecznie proste zadanie. Wystarczyłoby, gdyby na "Social Network" wybrali się wyłącznie posiadacze kont na Facebooku, a finansowy sukces byłby murowany. Najdziwniejsze jest jednak to, że film o mediach społecznościowych jest przejmująco... aspołeczny.

Zobacz też:
"Social Network" rozczarowuje
Bynajmniej nie dlatego, że to zły film - Fincher takich nie robi. Rozczarował, bo jest filmem bezpiecznym. Nie stawia pytań, nie prowokuje dyskusji o serwisach społecznościowych i nie rozbiera na części pierwsze fenomenu największego z nich. Fincher woli poruszać się po wierzchu, niż zagłębić w odmętach zjawiska. Użytkowników, "zbiorową świadomość" każdej sieci społecznościowej, zastąpił kompletnie aspołecznymi i niezbyt komunikatywnymi, a mimo wszystko wszechwiedzącymi, twórcami.

Ale... może właśnie o to chodziło. Może Fincher po prostu zadrwił z konsumentów social media?

Bo jak, jeśli nie drwiną, nazwać fakt, że religię o nazwie Facebook stworzył cyniczny i zakompleksiony programista? Że wymyślił to głównie po to, aby lepiej przyjrzeć się okolicznym studentkom? Że ukradł projekt pewnym przedsiębiorczym wioślarzom? Że zrezygnował z przyjaźni na rzecz interesów? I w końcu, że największą globalną sieć kontaktów zbudował człowiek, który w ogóle nie zna pojęcia przyjaźni i ludzi traktuje instrumentalnie...

Dlatego pierwsze wrażenie jest takie, że "Social Network" stawia Facebooka w niekorzystnym świetle. Błąd. Jeśli już, to obrzuca błotem twórców, ale oni są akurat dla użytkowników kompletnie nieistotni. Facebook żyje własnym życiem i ma się świetnie. Nad losem aspołecznego gnojka, jakim okazał się być Mark Zuckenberg, nie pochyli się prawdopodobnie żaden z użytkowników. Tak samo, jak nikogo nie interesuje co robi i z kim sypia właściciel Castoramy. Dopóki w sklepie można kupić porządne młotki w dobrej cenie, prawdopodobnie mógłby być nawet pedofilem.

Co z wizerunkiem Facebooka?
Idąc tym tropem, nie widzę przeszkód, aby użytkownicy Facebooka masowo klikali "Lubię to" za każdym razem, kiedy jest mowa o "Social Network". Wizerunek największego serwisu społecznościowego nie jest i nigdy nie był zagrożony, czego obawiali się niektórzy eksperci. Mało tego: jestem przekonany, że po premierze filmu jego popularność jeszcze wzrośnie! Ta bezrefleksyjność to znak rozpoznawczy nie tylko Facebooka.

Bo w świecie Web 2.0 wystarczy wzbudzić zainteresowanie. I nie mam tu na myśli wyłącznie Internetu, ale też to, co jest "poza" nim. Wzbudzanie zainteresowania powoli wypiera informowanie. Korzystają z tego nie tylko e-marketingowcy, ale też PRowcy czy specjaliści od reklamy. Użytkownicy sami oceniają czy dany projekt jest dla nich użyteczny, czy może nie warto zaprzątać sobie nim głowy. Świat opiera się na viralu...

Mało entuzjastyczne recenzje "Social Network" nie zaszkodzą filmowi. Cały sens komunikacji zawiera się w oddziaływaniu na emocje. Grunt, żeby mówili, żeby pisali, żeby pokazywali... I "lajkowali" na Facebooku.

No i Fincher pokazał. W filmie modnym, ciekawym, poprawnym warsztatowo i dobrze zagranym. Pokazał ludzi z pasją, którzy potrafią być szokująco bezwzględni. W tym sensie "Social Network" ma bardzo uniwersalne przesłanie.

Ale. Krytycy i anonimowi filmożercy obejrzą, zrecenzują i za kilka miesięcy o "Social Network" zapomną. Użytkownicy Facebooka też obejrzą, "zalajkują", napiszą ze dwa zdania komentarza i ruszą na poszukiwanie kolejnej podniety.

A ja dalej się będę zastanawiał, czy tego typu konsumpcja sztuki ma jeszcze jakiś sens.
 
MemoryFive
Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą mailową

Komentarze

Popularne posty