Robin Hood, czyli jak zgwałcić legendę średniowiecza

Pamiętacie sympatycznego faceta w rajtuzach, który dawał biednym mieszkańcom Nottingham nadzieję na lepsze jutro? Pamiętacie gładko ogolone ryło Kevina Costnera? Jeśli te skojarzenia budzą w Was miłe wspomnienia - nie idźcie na Robin Hooda Ridleya Scotta.
Zobacz też:
Bo Russell Crowe kopie Costnera z półobrotu w piękne i gładko ogolone lico, a potem dojeżdża go walcem... Wszystko w imię dziwnej ambicji reżysera, żeby z radosnego eposu o dzielnym Robinie księciu złodziei uczynić klasyczną epicką nawalankę. Wyszło trochę śmiesznie, trochę strasznie i generalnie lekko mdławo...

Robin Hood ma cholernego pecha do aktorów. Grającego jedną miną Costnera, czystego i z gładko ogolonym ryłem, zastąpił grający dwoma minami Russell Crowe - śmierdzący i nieskomplikowany. Jest trochę jak w tym dowcipie o prosiaczku który po wyjściu z wojska zamienił się w dziką świnię. Costner to chłopaczek w rajtuzach, a Crowe to budzący respekt mężczyzna w kolczudze. Łączy ich to, że obaj wywiązali się ze swojej roli bardzo marnie. Chociaż mnie osobiście wersja "na sterydach" przypadła do gustu znacznie bardziej niż plackowaty Costner. Tyle że mam podejrzenia, że od Costnera lepszy byłby nawet robot C3PO, więc to dla Crowe'a żaden powód do dumy.

"Robin Hood" Scotta to hybryda "Walecznego serca" i "Gladiatora". Jest widowiskowo, epicko i realistycznie. Mamy nawet wątek miłosny - wyciosany w scenariuszu po chamsku niczym tępą strzałą po spróchniałym drewnie. Mimo wszystko ogląda się ten film nieźle. Być może trochę z sentymentu, bo przecież na romantycznej historii Robina wychowało się moje pokolenie, a piosenka "Everything I Do, I Do It For You to obowiązkowa pościelówa grana na każdej szkolnej dyskotece w latach 90.

Piosenka Adamsa do pooglądania i odsłuchania TUTAJ

W historii opowiedzianej przez Ridleya Scotta takich fajerwerków brak. Film nie zapisze się niczym ani na kartach historii kina, nie wykreuje żadnych ikon popkultury. Widz po prostu posiedzi w sali kinowej, zeżre popcorn, a potem wróci do domu i do historii o dzielnym Robinie raczej już nie wróci. W tym sensie zgadzam się z Marcinem Sendeckim z "Przekroju" - szkoda legendy Robina. Recenzja Sendeckiego do poczytania TUTAJ

Generalnie trochę szkoda, że Ridleyowi nie bardzo wyszło.
 
MemoryFive
Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą mailową

Komentarze

Popularne posty