Opłata reprograficzna, czyli kolejny skok na kasę

Z szeroko rozumianych wytworów artystycznych korzystają wszyscy. Nawet jak nie słuchasz muzyki, nie masz w domu telewizora, nie kupujesz książek i gazet, to i tak prędzej czy później tzw. kultura Cię dopadnie. Ale właściwie to i tak nie ma żadnego znaczenia, bo kulturalni inkasenci i tak by do Ciebie przyszli po kasę - bez względu na to czy coś obejrzałeś, przeczytałeś czy odsłuchałeś.


Wszystko dlatego, że opłaty za tzw. kulturę tylko w niewielkiej części wynikają z prostych praw rynku, jakie znamy choćby z kupowania fizycznie istniejących produktów. Klasycznym przykładem jest abonament radiowo-telewizyjny, który w praktyce wszyscy powinniśmy płacić. To jest opłata za możliwość oglądania i słuchania państwowych stacji. W takich Niemczech się to od lat sprawdza - tam ściągalność abonamentu to jakieś 90%. System mają spięty z biurami meldunkowymi w urzędach miejskich. Jak się zameldujesz, to wkrótce dostaniesz od państwowego nadawcy list z miłym powitaniem i informacją, ile musisz im zapłacić. Nikt Cię nie będzie pytać czy masz w ogóle kabel antenowy w telewizorze. Bo przecież mógłbyś mieć. Tyle im wystarczy, żeby nałożyć opłatę.

Spotkania z kulturą

Głośną w ostatnim czasie opłatę reprograficzną też płacimy od wielu lat, kupując np. drukarkę czy papier ksero. To są przecież narzędzia zbrodni, które potencjalnie mogą posłużyć do kopiowania dzieł kultury. Tak samo było kiedyś z "czystymi" płytami CD i kasetami VHS. Młodemu pokoleniu wyjaśniam, że tak właśnie wyglądała dystrybucja muzyki i filmów w czasach przed Spotify i serwisami VOD. W myśl tej logiki nałożenie opłaty reprograficznej na producentów telewizorów, czytników e-booków i smartfonów powinno być naturalną konsekwencją, prawda?

Opłata reprograficzna wynika z ustawy o Prawach autorskich z 1994 roku, czyli ma już prawie 30 lat. To prehistoryczny dokument, który należałoby napisać zupełnie od nowa, nie tylko w zakresie wspomnianych opłat, ale też dozwolonego użytku prywatnego, prawa cytatu, dystrybucji i całej masy innych kwestii, w których siłą rzeczy doktoryzują się współcześni twórcy.

A po co w ogóle jest ta opłata? Jak ostatnio tłumaczyło Ministerstwo Kultury:

(Opłata reprograficzna) Przekazywana jest twórcom, gdyż darmowe odtwarzanie ich utworów zwiększa atrakcyjność i popyt na urządzenia elektroniczne takie jak smartfony, tablety czy laptopy, a jednocześnie zmniejsza wpływy twórców ze sprzedaży swoich utworów. Opłata znacznie poszerza też darmowy dostęp do dóbr kultury. To dzięki niej możliwe jest w pełni legalne darmowe odtwarzanie dla celów prywatnych, rodzinnych czy towarzyskich muzyki, filmów, książek czy obrazów chronionych prawem autorskim.

 

Podwójne opodatkowanie

Czyli, jak rozumiem, ta kasa idzie różnych stowarzyszeń filmowców, muzyków, pisarzy, aktorów, itp. Zapewne ktoś na jakimś etapie steruje tymi przepływami pieniędzy. Absurdem tego tłumaczenia jest to, że zakłada darmowe odtwarzanie utworów. To nic, że płacisz za Netflixa, Spotify, YouTube Premium, godzisz się na profilowanie przez reklamodawców i handel Twoimi danymi. Dzięki smartfonowi potencjalnie możesz też mieć darmowy kontakt z dziełami kultury. W praktyce wykładnia Ministerstwa idzie więc dokładnie w tę stronę, co w Ustawie z 1994 roku, która wprowadziła opłatę od drukarek i papieru.

Ale, moi drodzy politycy, czasy się zmieniły. Teraz w Internecie trudno jest obejrzeć cokolwiek zupełnie bezpłatnie. Dlatego to jest po prostu kretyńskie tłumaczenie w XXI. wieku. To jest po prostu kolejny podatek, który nie wynika z jakichś racjonalnych pobudek. To jest skok na kasę, żeby ktoś miał jej więcej, bo ściągalność abonamentu RTV ciągle jest bardzo niska.

Trzeba by było teraz zapytać w Ministerstwie, dlaczego Polski Instytut Sztuki Filmowej nie uruchomi bezpłatnie platformy VOD, gdzie znajdą się dotowane przez nich filmy. Przecież teraz, żeby je obejrzeć, muszę zapłacić jakiejś komercyjnej platformie. Polskie filmy są udostępniane "bezpłatnie" na Youtube, ale jest tam wyłącznie klasyka. Kto czerpie przychody z wpływów reklamowych od tych kanałów - chyba nawet nie chcę wiedzieć. Ale może być, że właśnie PISF ;-)

Gdzie ta kultura?

Największy problem mam natomiast z definicją kultury. Czy jakieś ministerstwo w Polsce, albo przynajmniej pozarządowa przybudówka, to już zdefiniowało? Bo mi się wydaje, że ciągle kręcimy się wokół wspierania twórców, którzy tworzą tzw. dzieła sztuki - abstrahując nawet od tego czy w ogóle są dobre i komukolwiek potrzebne.

Czy rozwijamy kulturę wspierając jakiegoś marnego poetę albo niezależne produkcje filmowe? Czy rozwijamy ją wspierając filmy propagandowe o Smoleńsku? A może organizując kolejną galę piosenki biesiadnej albo Sylwestra z Jedynką?

I, szczerze mówiąc, chętniej dałbym kasę temu marnemu poecie, niż Zenkowi Martyniukowi...

Komentarze

Popularne posty