"Granice Miłości" - ciemna strona uczuć

Guillermo Arriaga to mniej znana połowa z autorskiego duetu odpowiedzialnego za "Amores Perros", "21 Gram" i "Babel". Tym razem scenarzysta Alejandro Ińarritu postanowił własnoręcznie wyreżyserować swój tekst. I trzeba przyznać, że "debiutant" wykonał zadanie w sposób imponujący.


"Granice Miłości" to nie tylko kolejna zabawa filmową materią. To przede wszystkim przejmująca historia o niszczącej sile miłości. To opowieść o ludziach okaleczonych. Każdy z bohaterów jest naznaczony piętnem fatalnej przeszłości. Każdy z nich leku na swoje bolączki szuka właśnie w tytułowej miłości. W filmie Arriagi bohaterowie składają się z emocji. Ich twarze, mimikę i gesty zapomnicie po kilku godzinach oglądania. Nie znaczy to jednak, że są oni mało ludzcy. Jest wręcz przeciwnie. Bohaterowie popełniają błędy, zachowują się nieracjonalnie, a pokrętną logikę działań podrzucają uczucia.

Wychowana gdzieś na meksykańsko-amerykańskim pograniczu Mariana odkrywa, że jej matka ma romans z rancherem z sąsiedniej wioski. Kierowana rozgoryczeniem i niezdrową wręcz ciekawością postanawia śledzić kochanków. W końcu odkrywa ich miejsce spotkań - opuszczoną przyczepę na prerii. I tu górę bierze młodzieńcza bezmyślność, która popchnie Marianę do przekroczenia granicy po raz pierwszy. Dziewczyna podpala przyczepę, nie dając własnej matce szans na przeżycie...

Późniejsze wydarzenia są bezpośrednim następstwem tego tragicznego brzemienia Mariany. Pomimo, że uniknie odpowiedzialności za zbrodnię, na zawsze pozostanie osobą niezdolną do stworzenia związku z mężczyzną. Pozostanie na uboczu pomimo zawodowego sukcesu i cudownej fizyczności (użyczonej przez Charlize Theron, wyjątkowo w tym filmie zmysłową). I jeszcze nie raz posunie się do przekroczenia granicy.

Trzeba przyznać, że Arriaga proponuje dość tragiczną wizję ludzkiej egzystencji. Miłość to największe nieszczęście, jakie może spotkać człowieka. Kto kochał choć raz, ten kogoś zranił albo został przez kogoś zraniony. Ostatecznie w akcie rewanżu człowiek dokonuje zemsty na tych, których kochał. Aż w końcu zostaje sam. Jednocześnie samotność jest okresem spędzonym na rozpaczliwym poszukiwaniu uczucia. Aż historia zatacza koło. Można się z tym zgadzać lub nic, ale Arriaga pokazuje ten proces w sposób bardzo sugestywny. Dlatego warto tę historię poznać. Choćby ku przestrodze.

"Granice miłości" opierają się na dobrze znanym z poprzednich produkcji Arriagi montażu mozaikowym. Następujące po sobie sceny nie są ułożone w porządku chronologicznym i w pierwszych minutach filmu ciąg wydarzeń wydaje się być zupełnie nielogiczny. Trochę tak, jakby podczas oglądania telewizji widz nerwowo przeskakiwał z kanału na kanał. Jednak w miarę rozwoju akcji cała historia nabiera sensu i w przejmującej retrospektywnej scenie finałowej pozwoli wybrzmieć tej straszliwej historii do końca.

Arriaga przypomina o tragicznej sprzeczności miłości. I po cichu apeluje o odpowiedzialność. Przecież bohaterowie przekraczają tytułowe granice niejednokrotnie. I za każdym razem decyzja okazuje się chybiona. W konsekwencji poddanie się uczuciu miłości oznacza nieuchronną tragedię. Cóż więc pozostaje? To, z czym zwykle spotykamy się na co dzień. Konwenanse, konwenanse, konwenanse...

W przypadku Mariany właśnie konwenanse wydają się być drogą do osiągnięcia namiastki szczęścia. Błędy miłości powinno się przecież wybaczać.


P.S. A to czy Guillermo Arriaga poradził sobie z tą historią bez pomocy Alejandro Ińarritu wydaje się być kwestią drugorzędną. Forma "Granic miłości" znana jest z tego, co meksykański duet zaserwował nam już choćby przy okazji "21 gramów". Dlatego w pierwszym samodzielnym dziele Arriagi niewątpliwie sporo jest Ińarritu. Ale w tym przypadku na pewno nie jest to zarzut.

Komentarze

Popularne posty