"Avatar", czyli (prawdopodobnie) najlepszy film na świecie

Przełomowy, fascynujący, epokowy - o nowym filmie Jamesa Camerona zwykło się mówić wyłącznie z użyciem tych, i całej masy innych, pompatycznych przymiotników. Najciekawsze jest jednak to, że do tej pory nikt tego dzieła w całości nie widział. Czy cała ta histeria wokół Avatara rzeczywiście wyjdzie filmowi na dobre?



Na razie o wyjątkowości "Avatara" mogli się przekonać wyłącznie dziennikarze i tzw. ludzie branży, dla których na całym świecie organizowano specjalne pokazy (opatrzone komentarzem autorów). Po wyjściu z takich pokazów dziennikarze mówią o rewolucji w kinematografii, o tym, że w swym nowym dziele James Cameron przekracza granice rzeczywistości i wyznacza nowe standardy postrzegania generowanego cyfrowo świata.

Tym, którzy o "Avatarze" nie wiedzą kompletnie nic polecam obejrzenie oficjalnego trailera filmu:



Jak pisze Arkadiusz Grzegorzak na łamach grudniowego "Kina": - Wszyscy aktorzy grają swoje kwestie w specjalnym studio The Volume, zaopatrzonym w setki małych kamer. Gesty, ruchy a przede wszystkim najdrobniejsze nawet detale mimiki wykonawcy zostają zapisane w pamięci komputera. Po tej operacji dany występ może być przeniesiony na dowolny model komputerowy. Warto przy tym dodać, że film będzie całkowicie trójwymiarowy

Czym taki sposób animacji będzie się różnił np. od Shreka? Przede wszystkim filozofią pracy. Dotychczasowe animacje naśladowały prawdziwych bohaterów. Technologia zastosowana w "Avatarze" nie naśladuje rzeczywistości: ona jest rzeczywistością. To prawdziwi aktorzy komputerowo przeniesieni do królestwa zera i jedynki. Zmienia się ich wygląd, ale pozostają ich "ludzkie" umiejętności wyrażania emocji. W konsekwencji już po kilkuminutowym zwiastunie możemy stwierdzić, że efekt końcowy wygląda naprawdę dobrze.

Mnie jednak nurtuje pytanie, którego większość opisywaczy "Avatara" nie zadaje (pewnie brakuje im na to miejsca w gazetach, skoro przez cały czas głównie pieją z zachwytu nad rozwojem technologii). Po co wydawać prawie ćwierć miliarda dolarów na technologię, która ma za zadanie zastąpić rzeczywistość? Czyż nie jest to strzał we własne kolano? Czy kolorowy, animowany świat jest dla przeciętnego widza bardziej interesujący niż ten, z którym spotyka się na co dzień?

Niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą ta nowa rewolucja jest oczywiste: w najbliższych latach czeka nas wysyp filmów w całości wygenerowanych komputerowo. Rynek na tego typu produkcje jest ogromny, bo do owładniętych technologiczną gorączką Japończyków już kilka lat temu dołączyli Amerykanie i Europejczycy. Jeśli zatem na towar jest odpowiedni popyt, to można go wprowadzać na rynek bez względu na koszty.

A na swych cudownych zabawkach najwięcej zarobi James Cameron. Pomijając licencje na użytkowanie specjalnych kamer modelujących, będzie przecież mógł od nowa nakręcić przynajmniej połowę swoich filmów. Wyobrażacie sobie jaką wirtualną rozwałkę mógłby zrobić Schwarzenegger jako Terminator? Albo jaką nieokiełznaną głębię skrywałaby "Otchłań"?

Tak to już bywa z rewolucjami technologicznymi, że ogrom nowych możliwości zawsze przesłania nam realne korzyści z ich wykorzystywania. W tym wypadku tryumf formy nad treścią wydaje się być oczywisty.

Trzeba jednak popatrzeć na kwestię "Avatara" w sposób racjonalny. Z uwagi na gigantyczne koszty produkcji rocznie powstaną zaledwie 2-3 produkcji wykorzystujące tą najnowszą zdobycz techniki. Większość filmów wyświetlanych w kinach nie obejdzie się zatem bez zdolnych aktorów i osobowości branży.

Poza tym: marketingowy chwyt polegający na promowaniu "Avatara" tylko za pośrednictwem nowych technologii może się okazać krokiem samobójczym. Bo, wspomniane wyżej, wielkie nazwiska kina są prawdziwym magnesem dla miłośników filmów. Aktorzy wirtualni nie są wdzięcznym obiektem westchnień fanów, trudno przeprowadzić z nimi wywiad, zaprosić do telewizji czy na otwarcie nowego centrum handlowego. Dlatego po obejrzeniu "Avatara" popyt na taką hiperrealność najprawdopodobniej będzie się zmniejszał.

A jeśli Cameron nie odniesie spodziewanego sukcesu kasowego, wówczas wytwórnia filmowa nie powierzy mu koordynowania prac nawet przy remake'u Jeziora Marzeń. Gra toczy się zatem o wielką stawkę. Już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będę mógł zobaczyć ten film w całej okazałości. Premiera już w, nomen omen, Boże Narodzenie.

Komentarze

Popularne posty