tag:blogger.com,1999:blog-33391614956486173192024-02-23T18:02:16.164-08:00MemoryFiveLife is All You GetUnknownnoreply@blogger.comBlogger63125tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-24029101923901048702021-06-22T02:16:00.003-07:002021-06-22T02:17:16.908-07:00Opłata reprograficzna, czyli kolejny skok na kasę<p><b>Z szeroko rozumianych wytworów artystycznych korzystają wszyscy. Nawet jak nie słuchasz muzyki, nie masz w domu telewizora, nie kupujesz książek i gazet, to i tak prędzej czy później tzw. kultura Cię dopadnie. Ale właściwie to i tak nie ma żadnego znaczenia, bo kulturalni inkasenci i tak by do Ciebie przyszli po kasę - bez względu na to czy coś obejrzałeś, przeczytałeś czy odsłuchałeś.</b></p><span><a name='more'></a></span><p><br /></p><p>Wszystko dlatego, że opłaty za tzw. kulturę tylko w niewielkiej części wynikają z prostych praw rynku, jakie znamy choćby z kupowania fizycznie istniejących produktów. Klasycznym przykładem jest abonament radiowo-telewizyjny, który w praktyce wszyscy powinniśmy płacić. To jest opłata za możliwość oglądania i słuchania państwowych stacji. W takich Niemczech się to od lat sprawdza - tam ściągalność abonamentu to jakieś 90%. System mają spięty z biurami meldunkowymi w urzędach miejskich. Jak się zameldujesz, to wkrótce dostaniesz od państwowego nadawcy list z miłym powitaniem i informacją, ile musisz im zapłacić. Nikt Cię nie będzie pytać czy masz w ogóle kabel antenowy w telewizorze. Bo przecież mógłbyś mieć. Tyle im wystarczy, żeby nałożyć opłatę.<br /><br /></p><p><b>Spotkania z kulturą</b></p><p>Głośną w ostatnim czasie opłatę reprograficzną też płacimy od wielu lat, kupując np. drukarkę czy papier ksero. To są przecież narzędzia zbrodni, które potencjalnie mogą posłużyć do kopiowania dzieł kultury. Tak samo było kiedyś z "czystymi" płytami CD i kasetami VHS. Młodemu pokoleniu wyjaśniam, że tak właśnie wyglądała dystrybucja muzyki i filmów w czasach przed Spotify i serwisami VOD. W myśl tej logiki nałożenie opłaty reprograficznej na producentów telewizorów, czytników e-booków i smartfonów powinno być naturalną konsekwencją, prawda?</p><p>Opłata reprograficzna wynika z ustawy o Prawach autorskich z 1994 roku, czyli ma już prawie 30 lat. To prehistoryczny dokument, który należałoby napisać zupełnie od nowa, nie tylko w zakresie wspomnianych opłat, ale też dozwolonego użytku prywatnego, prawa cytatu, dystrybucji i całej masy innych kwestii, w których siłą rzeczy doktoryzują się współcześni twórcy.</p><p>A po co w ogóle jest ta opłata? Jak ostatnio tłumaczyło Ministerstwo Kultury:</p><p></p><blockquote><i>(Opłata reprograficzna)</i> Przekazywana jest twórcom, gdyż darmowe odtwarzanie ich utworów zwiększa atrakcyjność i popyt na urządzenia elektroniczne takie jak smartfony, tablety czy laptopy, a jednocześnie zmniejsza wpływy twórców ze sprzedaży swoich utworów. Opłata znacznie poszerza też darmowy dostęp do dóbr kultury. To dzięki niej możliwe jest w pełni legalne darmowe odtwarzanie dla celów prywatnych, rodzinnych czy towarzyskich muzyki, filmów, książek czy obrazów chronionych prawem autorskim.</blockquote><p> </p><p></p><p><b>Podwójne opodatkowanie</b></p><p>Czyli, jak rozumiem, ta kasa idzie różnych stowarzyszeń filmowców, muzyków, pisarzy, aktorów, itp. Zapewne ktoś na jakimś etapie steruje tymi przepływami pieniędzy. Absurdem tego tłumaczenia jest to, że zakłada darmowe odtwarzanie utworów. To nic, że płacisz za Netflixa, Spotify, YouTube Premium, godzisz się na profilowanie przez reklamodawców i handel Twoimi danymi. Dzięki smartfonowi potencjalnie możesz też mieć darmowy kontakt z dziełami kultury. W praktyce wykładnia Ministerstwa idzie więc dokładnie w tę stronę, co w Ustawie z 1994 roku, która wprowadziła opłatę od drukarek i papieru.</p><p>Ale, moi drodzy politycy, czasy się zmieniły. Teraz w Internecie trudno jest obejrzeć cokolwiek zupełnie bezpłatnie. Dlatego to jest po prostu kretyńskie tłumaczenie w XXI. wieku. To jest po prostu kolejny podatek, który nie wynika z jakichś racjonalnych pobudek. To jest skok na kasę, żeby ktoś miał jej więcej, bo ściągalność abonamentu RTV ciągle jest bardzo niska.</p><p>Trzeba by było teraz zapytać w Ministerstwie, dlaczego Polski Instytut Sztuki Filmowej nie uruchomi bezpłatnie platformy VOD, gdzie znajdą się dotowane przez nich filmy. Przecież teraz, żeby je obejrzeć, muszę zapłacić jakiejś komercyjnej platformie. Polskie filmy są udostępniane "bezpłatnie" na Youtube, ale jest tam wyłącznie klasyka. Kto czerpie przychody z wpływów reklamowych od tych kanałów - chyba nawet nie chcę wiedzieć. Ale może być, że właśnie PISF ;-)<br /><br /></p><p><b>Gdzie ta kultura?</b></p><p>Największy problem mam natomiast z definicją kultury. Czy jakieś ministerstwo w Polsce, albo przynajmniej pozarządowa przybudówka, to już zdefiniowało? Bo mi się wydaje, że ciągle kręcimy się wokół wspierania twórców, którzy tworzą tzw. dzieła sztuki - abstrahując nawet od tego czy w ogóle są dobre i komukolwiek potrzebne.</p><p>Czy rozwijamy kulturę wspierając jakiegoś marnego poetę albo niezależne produkcje filmowe? Czy rozwijamy ją wspierając filmy propagandowe o Smoleńsku? A może organizując kolejną galę piosenki biesiadnej albo Sylwestra z Jedynką?</p><p>I, szczerze mówiąc, chętniej dałbym kasę temu marnemu poecie, niż Zenkowi Martyniukowi...</p>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-3172941611554734932015-07-22T04:03:00.001-07:002015-07-22T04:17:22.084-07:00Hitler na niemieckim YouTube, czyli kto ma problem z Adolfem?<br />
<div style="text-align: justify;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj74TFHQacLpr2SLTU7tuG5MnxvoVVYqdEkP-7b9E33qRWXGhf1OKjditc-zf1gOxg82atOk7LxDCWCWIRodYCJm3a_rUgFPJ6t6ZpDbqvlSGIrtWnRy-ecepqZFHVwdZrT-CynJE-RkITJ/s1600/7kyat2.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="224" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj74TFHQacLpr2SLTU7tuG5MnxvoVVYqdEkP-7b9E33qRWXGhf1OKjditc-zf1gOxg82atOk7LxDCWCWIRodYCJm3a_rUgFPJ6t6ZpDbqvlSGIrtWnRy-ecepqZFHVwdZrT-CynJE-RkITJ/s320/7kyat2.jpg" width="320" /></a>W Niemczech z Hitlerem nikt nie ma problemu - stał się postacią historyczną i swobodnie przenika do popkultury. Z Hitlera się żartuje i robi się parodie z jego udziałem. W Polsce pokazywanie wizerunku Hitlera albo nazistowskich emblematów to po prostu zwyrolstwo. Paradoksalnie ta różnica najwięcej mówi o nas samych...</div>
<a name='more'></a><br />
<div style="text-align: justify;">
Sprawdźmy więc co tam kręcą Niemcy o Hitlerze.<br />
<br /></div>
<blockquote>
<b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.de/2012/06/permanentnie-trudne-czasy-czyli.html"><b>Permanentnie trudne czasy, czyli Generacja Nic 10 lat później</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/latam-na-krossie-fotki-cykam.html"><b>Latam na Krossie, fotki cykam Panasoniciem</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/kryzys-czyli-blogerze-ty-idioto.html"><b>Kryzys, czyli blogerze ty idioto</b></a></span> </li>
</ul>
</blockquote>
<h3 style="text-align: justify;">
Hitler fashion haul</h3>
<div style="text-align: justify;">
Gdyby Adolf żył we współczesnych czasach, robiłby zakupy w modnej niemieckiej sieciówce BDM. A potem nagrywałby filmiki, w których prezentuje swoje trofea. Tak przynajmniej wymyślili to sobie twórcy tego filmiku. W rolę Adiego Hitlera wcielił się tu Jan Böhmermann - znany niemiecki komik.<br />
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<center>
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/BU4wJPqzstQ" width="560"></iframe></center>
</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Na początku Adi dziękuje 88 milionom obserwatorów :) A co ma w torbie? Są tam m.in. perfumy Hugo Boss. Po ich powąchaniu nasz bohater mówi, że czuje tu "wielkie Niemcy". Hugo Boss w czasie II wojny światowej dostarczał umundurowanie dla SS i Hitlerjugend - jakby ktoś nie wiedział... Są też podpaski Always ze swastyką na opakowaniu. Adi Hitler mówi, że "to jest dokładnie to, czego potrzebuje jego Ewa".</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że cała ta zabawa jest sponsorowana przez niemiecką telewizję publiczną. Kanał ZDF Neo, który pierwotnie wyemitował ten program, jest w całości finansowany z abonamentu RTV.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Adi Hitler ma na swoim kanale więcej filmów. Prowadzi też profil na Twitter.com - @therealfuhrer. Są tam np. takie zdjęcia:<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi41-r0qHsjuIxR6aeK-Z-1MGqk-rGOzY_vtpPojVmxiaVI6l-tMlJnkJUX1GRTgD5RtW5aAawXdocpgsdYGxDJ4Ev501CfCulZG9dS7byPBYehf0yRRE4pb7jEzROkakBLHmmWPYIAUduA/s1600/wl4aq9.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="232" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi41-r0qHsjuIxR6aeK-Z-1MGqk-rGOzY_vtpPojVmxiaVI6l-tMlJnkJUX1GRTgD5RtW5aAawXdocpgsdYGxDJ4Ev501CfCulZG9dS7byPBYehf0yRRE4pb7jEzROkakBLHmmWPYIAUduA/s320/wl4aq9.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<span style="text-align: justify;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<span style="text-align: justify;"><i><a href="https://twitter.com/therealfuehrer/status/596236720439488512">https://twitter.com/therealfuehrer/status/596236720439488512</a></i></span></div>
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<h3>
Czat z Hitlerem</h3>
</div>
<div style="text-align: justify;">
Siedząc w berlińskim bunkrze Hitler musiał się strasznie nudzić i czuć się bardzo samotny. Dla takich ludzi jest tylko jedno rozwiązanie... Chatroulette!<br />
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<center>
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/0OGcIfGdBmc" width="560"></iframe></center>
</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Nasz bohater łączy się z przypadkowymi osobami i próbuje z nimi rozmawiać. Oczywiście oprócz samego wyglądu bohatera jest tu sporo nawiązań do historii. Podczas rozmowy z pewną Rosjanką, ona przyznaje się do tego, że jej dziadek pochodzi z Niemiec. Hitler odpowiada: "To wspaniale! Pomógł mi w przeszłości".</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Z kolei rozmawiając z pewnym Finem prosi go, żeby powtarzał za nim "Heil Führer!". A w innym odcinku (znajdziecie go na tym samym kanale) krzyczy do Hiszpanów - "zabiję was wszystkich!".<br />
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<h3>
<b>Fahrschule Hitler</b></h3>
</div>
<div style="text-align: justify;">
A tu kolejny przykład wykorzystania Hitlera w życiu codziennym. Specyficzny język, jakiego podczas swych przemówień używał Führer, mógłby się przydać również w innych sytuacjach - na przykład podczas nauki jazdy. Dla młodego kierowcy nie ma przecież nic lepszego, niż wypracowanie sytuacji "mistrz i uczeń"...<br />
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<center>
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/hft1N2KYDT8" width="420"></iframe></center>
<center>
</center>
</div>
<div style="text-align: justify;">
<h3>
Historia na baczność</h3>
</div>
<div style="text-align: justify;">
Aby wyrazić nienawiść, czasami trzeba wykorzystać drastyczne środki - takie głosy pojawiały się w Niemczech po emisji filmów o Hitlerze w publicznej telewizji. Każdy naród ma swój sposób, aby poradzić sobie ze swoją historią. To, co w Polsce uchodzi za hańbę i jest odczytywane jako szczyt idiotyzmu (via niedawna sprawa nakrycia głowy Michała Witkowskiego), gdzieś indziej może zostać odczytane jako wyraz odwagi.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Selfie w komorze gazowej? Dla Niemców byłoby to pewnie OK. U nas zawsze kończy się gównoburzą. Pamiętacie pewną Amerykankę, która opublikowała zdjęcie z Auschwitz na swoim Twitterze?</div>
<div style="text-align: justify;">
<a href="http://natemat.pl/111213,niczego-nie-zaluje-amerykanka-wyjasnia-dlaczego-zrobila-selfie-w-auschwitz-birkenau" rel="nofollow" target="_blank">http://natemat.pl/111213,niczego-nie-zaluje-amerykanka-wyjasnia-dlaczego-zrobila-selfie-w-auschwitz-birkenau</a></div>
<div style="text-align: justify;">
<i>(polecam szczególnie lekturę komentarzy - można łatwo wyłapać polski punkt widzenia).</i></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Przez lata uczono nas, że historia naszego kraju to świętość i należy ją przyjmować stojąc na baczność. Każde inne podejście jest przejawem braku szacunku i odbieraniem godności naszym dziadkom, którzy ginęli za ojczyznę walcząc z siłami Wehrmachtu.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
I dokładnie to samo robią Niemcy, kiedy parodiują i śmieją się z Hitlera...</div>
Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-17132536513920365622015-07-08T04:22:00.000-07:002015-07-08T04:48:20.000-07:00Blogowstąpienie<div style="text-align: justify;">
Trzy lata temu opublikowałem tutaj ostatni wpis. Od tamtego czasu sporo się w moim życiu zmieniło. Rozmnożyłem się. Zmieniłem kraj zamieszkania. Pracę na etacie na działalność gospodarczą. To tylko te najbardziej powierzchowne zmiany. Dlatego zdecydowałem się reaktywować tego bloga - żeby dać sobie samemu świadectwo tych zmian.<br />
<a name='more'></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<blockquote>
<b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.de/2012/06/permanentnie-trudne-czasy-czyli.html"><b>Permanentnie trudne czasy, czyli Generacja Nic 10 lat później</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.de/2010/12/pokora-czyli-dziwka-ta.html"><b>Pokora, czyli dziwka ta</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/kryzys-czyli-blogerze-ty-idioto.html"><b>Kryzys, czyli blogerze ty idioto</b></a></span> </li>
</ul>
</blockquote>
<div style="text-align: justify;">
O czym teraz będzie? Z grubsza o tym samym, czyli o wszystkim tym, co mnie interesuje, drażni i zapładnia intelektualnie. Tematów w głowie mam mnóstwo, a przeglądając stare wpisy mogę tylko żałować, że na reaktywację zdecydowałem się tak późno - wielu tekstów, które przecież domagały się napisania, już nigdy nie powstanie. Emocje już opadły, a pisanie na chłodno o starych kotletach nie jest fajne. W teraźniejszości dzieje się zbyt dużo, żeby się zajmować historią.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Stay tuned!</div>
Unknownnoreply@blogger.com0Stollberg/Erzgeb., Niemcy50.709184699999987 12.77501050000000850.628695699999987 12.613649000000008 50.789673699999987 12.936372000000008tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-27014692276660007292012-06-20T12:48:00.004-07:002012-06-20T12:55:39.236-07:00Permanentnie trudne czasy, czyli Generacja Nic 10 lat później"Myśleliśmy, że rzeczywistość nowej Polski pozwoli nam jakoś, mniej lub bardziej spektakularnie, zaistnieć. Myliliśmy się bardzo. Dzisiaj ci, którzy teoretycznie powinni dbać o intelektualne i duchowe zaplecze, jawnie uczestniczą w nachalnym urabianiu najniższych społecznych gustów, bo tylko w ten sposób mogą jakoś zarobić na życie. A przy tym zarabianie pieniędzy to w naszych czasach niezwykle wielki przywilej! Wmawia się nam, że już sam fakt posiadania pracy powinien wystarczać za realizację największych życiowych aspiracji, i my się tak czujemy. Robiąc byle co, wmawiamy sobie, że właśnie uczestniczymy w realizacji nowego, wspaniałego świata i powinniśmy wszystkich całować po rękach, że dany nam był ten zaszczyt."<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote>
<b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/kup-mnie-kup-czyli-marketing-szemrany.html"><b>Kup mnie, kup, czyli marketing szemrany na Facebooku</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/latam-na-krossie-fotki-cykam.html"><b>Latam na Krossie, fotki cykam Panasoniciem</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/kryzys-czyli-blogerze-ty-idioto.html"><b>Kryzys, czyli blogerze ty idioto</b></a></span> </li>
</ul>
</blockquote>
<br />
<center><iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/E9mgxC-Z3pY" frameborder="0" allowfullscreen></iframe></center><br />
<b><span style="font-size: large;">A miało być tak pięknie</span></b><br />
<a href="http://wyborcza.pl/1,75475,10939975,Generacja_Nic.html">Kiedy Kuba Wandachowicz pisał te słowa</a>, ja właśnie szedłem do klasy maturalnej. Kiedy "Generację Nic" czytałem po raz pierwszy, zawarte tam tezy wydawały mi się odległe. Wiadomo, w klasie maturalnej liczy się najbliższa perspektywa. A ta jest z góry zaplanowana: pięc lat studiów, nauka języków, jak się uda to może jakiś Erasmus. Po drodze jeszcze praca w wakacje - na przykład przy malowaniu płotu w Norwegii albo babysitting w Wielkiej Brytanii. Ci bardziej łebscy zaciągają się do pracy w turystyce jako tzw. animator w hotelu. W każdym razie jest co robić i nie ma czasu martwić się przyszłością. W krótkim okresie młodzież ma przyszłość całkowicie zaplanowaną - z dodatkowym miejscem na spontaniczne wyskoki. Jak się wymyśli i jak się akurat kasa znajdzie. Do czasu, uwierzcie.<br />
<br />
"Mam 27 lat i nie mogę uwierzyć w swój wiek". Tak legendarny esej Wandachowicza się zaczynał. W tamtych czasach "Generacja Nic" niektórym śmierdziała idealizmem, a innym pachniała dekadencją. Ot rozważania faceta, któremu w życiu nie wyszło. Cóż. nie pierwszy i nie ostatni. A poza tym ma jeszcze czas.<br />
<br />
Dziś, sam mając lat 27, rozumiem, że nie o tęsknotę za spektakularnym sukcesem chodziło Wandachowiczowi. Nie o doktrynę braku idei. Nie o pustosłowie w mediach i wysokie ceny cukru. Wandachowicz był po prostu rozczarowany. Rzeczywistością w pierwszej kolejności i samym sobą w drugiej. Mają lat dwadzieścia i siedem uznał, że nie dokonał w życiu niczego, co byłoby godne uwagi. Nie zajmie nawet jednego akapitu w naukowym podręczniku. Ba! Podrzędny redaktorzyna nie da mu nawet szpalty w gazecie codziennej. Totalne Nic.<br />
<br />
Dziewięć lat temu był dla mnie odległą abstrakcją, fabularyzowaną opowieścią z innego lądu. Dziś i ja mam lat dwadzieścia i siedem. I podobnie jak Wandachowicz, nie mogę w to uwierzyć. W wiek i jeszcze kilka innych kwestii.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Everybody must spierdalać stąd</b></span><br />
Kolega mi mówi, że jego były sąsiad - kiedyś lokalny diler narkotyków - robi karierę w Wielkiej Brytanii. Ma normalną pracę, żonę, odkłada na kupno mieszkania. A ten mój kolega jest na wiecznym minusie, chociaż całkiem porządny z niego gość. Konkluzja? Trzeba stąd wyjechać.<br />
<br />
Nauczyliśmy się znosić upokorzenia, żyć i pracować poniżej sanitarnego minimum, byleby tylko utrzymać się pod kreską. Jesteśmy mistrzami tej sztuki przetrwania. Znajomy opowiadał mi kiedyś, że kiedy szukał pierwszej pracy w Irlandii żywił się wyłącznie wodą i chlebem z pasztetem. Czasami trzeba zrobić krok w tył, żeby posunąć się do przodu. I ten znajomy sobie w końcu poradził, znalazł porządną pracę i odbił się od tego przesiąkniętego polskim pasztetem dna.<br />
<br />
Teraz jest jeszcze gorzej, bo kryzys zabrał mu tą Irlandię. Nie wiem, gdzie teraz jest. Podobno wyjechał z Dublina, ale do Polski nie wrócił. Emigracja permanentna. Koczownictwo. Może Australia? Albo Zjednoczone Emiraty. Tam jest przynajmniej ciepło i ponoć dobrze płacą białym Europejczykom.<br />
<br />
Ci, którzy zostali w Polsce też nie mają łatwego chleba. Praca z reguły jest, ale marna, słabo płatna i nie dająca żadnej satysfakcji. Ale zmienić pracę jest żal. Szczególnie jak się ma kredyt na głowie i zero środków odłożonych na tzw. czarną godzinę, której każdy się przecież spodziewa. Stąd bierze się frustracja i irytacja własną niemocą. Mój ojciec zawsze mi powtarzał, że etat to rzecz święta i trzeba o niego bardzo dbać, żeby nie zabrali. Tyle że on jest nauczycielem i przepracował trzydzieści lat w tej samej szkole. Niezależnie od tego, czy mu się tam nudziło, czy się tam męczył i cierpiał, czy narobił sobie wrogów - przetrwał. Aż do emerytury pilnował swojego etatu jak oka w głowie. Taka była mentalność ludzi jego pokolenia.<br />
<br />
A u nas? Nawet jeśli jest inaczej, to realia rynkowe wymuszają w gruncie rzeczy podobny schemat postępowania.<br />
<b><span style="font-size: large;"><br />Permanentny wyż</span></b><br />
Jestem z pokolenia tzw. wyżu demograficznego. Co to w praktyce oznacza? Piętnaście osób na jedno miejsce na studia. Trzydzieści osób na jedno wolne miejsce pracy. Konkurencja jest gigantyczna. W efekcie nawet jeśli uważasz, że masz mocne CV, to znajdzie się szaleniec, który ma 25 lat, zna trzy języki i ma 10 lat doświadczenia zawodowego. To się nazywa efekt skali. Im większa zbiorowość, tym większa szansa na znalezienie takiego okazu. Chińczycy tak mają od pokoleń i korzystają ile wlezie - trafił im się nawet gwiazdor NBA. w kraju - za przeproszeniem - kurdupli.<br />
<br />
Polska to kraj, w którym żyje się na maksimum, czyli na tyle, na ile pozwala ostatnia wypłata. A że z reguły wystarcza zaledwie na jako takie utrzymanie się w dużym mieście, to już zupełnie inna kwestia. Życie "od pierwszego do pierwszego" kończy się mniej więcej na dziesiątym. Szczęśliwcy wbijają zęby w ścianę dwudziestego. A jak szef, nie daj Boże, spóźni się z wypłatą, to operator blokuje telefon i wyłącza Internet. Ale co tam: wobec pustej lodówki głód nowych technologii jest niczym.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Nowy nowy patriotyzm</span></b><br />
Faktem jednak jest, że wiele osób z mojego pokolenia nie poczuwa się do patriotyzmu w jakiejkolwiek postaci. Święta państwowe są po to, żeby był długi weekend. Flagi w oknie się nie wiesza. Bo nie ma po co. Nawet polskim piłkarzom niespecjalnie ostatnio kibicujemy. Jakieś doznania zapewniał Kubica, coś tam pokazał Małysz. Ale to wszystko drobiazgi. Prawdziwy dramat to zmiana optyki, moim zdaniem podyktowana błędną polityką obliczoną "na przetrwanie" i wiecznymi obietnicami, że jakoś to będzie.<br />
<br />
Z jednej strony mówi się nam, że trzeba pracować uczciwie, bo ZUS, podatki, emeryci, budżet, drogi i wszystkie inne Ważne Sprawy. Tu jest Polska, tutaj studiuj, tutaj pracuj, tutaj się rozmnażaj. A że pracy nie ma, dla dzieci miejsc w przedszkolach nie ma, perspektyw nie ma? Bądź patriotą i walcz! Nie wyjeżdżaj do Irlandii, bo Irlandii już nie ma. Splajtowała i teraz to ją trzeba reanimować.<br />
<br />
Absurd tego myślenia polega na tym, że jest całkowicie przeciw życiu. I nie myślę tu o hedonizmie naszego pokolenia. Patriotyzm w Polsce kojarzy się z nieodłącznym cierpieniem. Kiedyś patrioci jeździli na front, walczyli za Polskę pod Monte Cassino, ewentualnie zatrzymywali tramwaje w Gdańsku. Jak nie ma się przeciwko czemu buntować, to patriotyczna wola sprawcza zostaje wyparta przez inne priorytety. Współcześnie jest to pragnienie szczęścia własnego. Egoistyczne? Egocentryczne? A co nam pozostało? O co mamy walczyć, skoro o wszystko zadbali nasi przodkowie? Teraz nastał czas karnawału i konsumpcji. Chcemy, żeby było nas stać na rozrywkę i żeby jeszcze wystarczyło na piwo. Chcemy mieszkać w wygodnych mieszkaniach, za które nie będziemy musieli oddawać połowy pensji przez najbliższe 30 lat. Jak się nie da, to ja robię susa do lepszego świata. I do zobaczenia w Polsce za 15 lat. Wpadnę na Matki Boskiej Zielnej albo w inny dzień wolny od pracy.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Fuck it?</span></b><br />
Rzecz w tym, że prozaiczne problemy mojego pokolenia mają się nijak do pojęcia patriotyzmu. w piramidzie Maslowa dążenie do wygodnej konsumpcji prawdopodobnie leży poniżej patriotyzmu. Polska niepodległość nie jest zagrożona, czasy są względnie spokojne i, wbrew niektórym politykom, nie grozi nam inwazja rosyjska od strony Smoleńska.<br />
<br />
Ale myślenie, że młodzi Polacy zostaną w kraju z miłości do flagi też jest obarczone poważnym błędem logicznym. Nie chcemy gigantycznych zobowiązań kredytowych, nie chcemy pracować za głodowe pensje i poniżej (albo powyżej!) kwalifikacji. Nie chcemy wreszcie wychowywać kolejnego pokolenia w poczuciu pustki i beznadziei, w przeświadczeniu, że lepszy świat leży tuż za zachodnią granicą i prowadzi do niego śliczna nowa autostrada wybudowana, a jakże, za pieniądze zachodnie.<br />
<br />
Swoją drogą może jest w tym jakaś logika: Unia wybudowała nam autostrady, żebyśmy mieli jak stąd wyjechać.
<br />
<table><tbody>
<tr><td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /></a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-2637258931012647072012-05-28T10:21:00.000-07:002012-05-28T13:54:07.372-07:00Latam na Krossie, fotki cykam PanasoniciemPoczytny bloger to ma dobrze. Wszystko dostaje w prezencie. Jest piękny, młody, bogaty, popularny, uwielbiają go kobiety, a na dodatek firmy łaszą się do niego i raz po raz podrzucają swoje produkty. Bo przecież jak bloger, lider opinii, na rowerku takim a takim się śmignie, to od razu gawiedź blogowa markę pozna, a może i do sklepu się uda, żeby zrobić obrót.<br />
<a name='more'></a><blockquote>
<b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/kup-mnie-kup-czyli-marketing-szemrany.html"><b>Kup mnie, kup, czyli marketing szemrany na Facebooku</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/09/w-pogoni-za-kciukiem-czyli-marketing-na.html"><b>W pogoni za kciukiem, czyli marketing na fejsbuku</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/kryzys-czyli-blogerze-ty-idioto.html"><b>Kryzys, czyli blogerze ty idioto</b></a></span> </li>
</ul>
</blockquote>
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Bloger jak kumpel</b></span><br />
Bloger pisze i pisze. Komentuje i komentuje. Jeśli jest w tym dobry, to z czasem zbuduje swoją publikę. Zrobi zasięg. Kiedy grono wiernych fanów urośnie odpowiednio, wtedy można zacząć taki sukces pieniężyć. Ale o pieniężeniu mówić nie chcę, bo to raz że śliski, a dwa, że jednak mało dla mnie interesujący temat. Niech się pieniężą jak chcą.<br />
<br />
Ciekawszy jest temat autentyczności. Z jednej strony robimy fotki aparatem takiej a takiej firmy, czasami o tym nawet wspomnimy. Fajnie. Ale czy bloger zna się na aparatach? Nie zna się. Ale jest liderem opinii.<br />
<br />
Bloger jeździ rowerem Kross. Ale czy zna się na rowerach? Czy wie czym się różni sztyca od korby? A MTB od Cross Country? Zależy. Ale raczej nie wie. Lider opinii nie wie, ale roweru używa, bo jeździć przecież potrafi, a to jest najważniejsze w tej całej zabawie. Czytelnicy czytają lidera opinii.<br />
<br />
Kiedyś było trochę łatwiej, bo liderzy opinii byli przypisani do grup produktowych. Potem nastały czasy celebrytów. Celebryta jest wszechliderem - może wpływać na decyzje zakupowe nawet w teoretycznie obcej mu grupie produktowej. Dlatego Adam Małysz mógł reklamować herbatę. A Kominek może polecać aparaty fotograficzne.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Blog jak "Klan" </span></b><br />
Lokowanie produktu robi "Klan", robi Ewa Drzyzga, masowo robią też blogerzy. Czy jedno od drugiego się czymś różni? Nie bardzo.<br />
<br />
Gorzej, jeśli bloger próbuje być liderem opinii. Najgorzej, jak próbuje być liderem opinii od wszystkiego. Ot takim kumplem, który jak trzeba to powie: stary, weź tego Panasonica. Używałem go i się sprawdził. OK. Znam Cię. Ufam Ci, pisałeś o tym i tamtym, ogólnie mi się to podobało. Biorę Panasonica. Fuck Canon, hate Nikon.<br />
<br />
Dzięki temu, że Kominek ma aż trzy blogi, jego spektrum działań jest bardzo duże. To bardzo sprytne zagranie. Dzięki temu Kominek może korzystać z całego wachlarza profitów. Pisze o jedzeniu - siakaś restauracja chętnie go ulokuje przy swoim stoliku. Jeździ na rowerze - wjeżdża na bloga rower. Pisze o ciuchach - leci do niego paczuszka z najnowszą kolekcją. Zająknie się o aucie - no to może blogerku pojedziesz na wycieczkę?<br />
<br />
I co z tego wynika? Absolutnie nic. Najwięksi blogerzy po prostu korzystają z możliwości lokowania produktów. To jest wartość dodana popularności ich blogów. To tacy nowi celebryci, których bez bólu można brać do "Tańca z Gwiazdami".<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Nie lubię lokowania </b></span><br />
Przede wszystkim dlatego, że jego natura jest paranoiczna: jak się człowiek do tego lokowania przyzwyczai, to potem intuicyjnie szuka produktów, które ktoś mu próbuje po cichutku wepchnąć do głowy. W paranoję popadają też twórcy. Zauważyliście, że słynny monitor, który Maciek z "Klanu" rozwalił klawiaturą był skrupulatnie pozbawiony znaków marki? Żeby nie było lipy i posądzeń o czarny product placement (sic!).<br />
<br />
Poza tym. Jak się oficjalnie pstryka fotki Panasoniciem, to czy można potem cykać Canonem? Albo wsiąść na rower Giant, skoro współpracuje się z Krossem? Można. Tylko pytanie co to będzie oznaczać: że współpracuje się z konkurencją, czy że jest się niezależnym blogerem? A może dla bezpieczeństwa po prostu się o tym nie napisze?<br />
<table><tbody>
<tr><td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /></a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-62119182902646048622012-05-23T11:37:00.002-07:002012-05-28T10:34:56.579-07:00Kryzys, czyli blogerze, ty idiotoSocial media ninja oburzeni. Mamy nowy kryzys na linii bloger-firma. Czy będzie akcja na miarę legendarnego już wpisu "<a href="http://kominek.blox.pl/2006/01/Dr-OETKER-TY-PIZDO.html">Dr OETKER, TY PIZDO!</a>"? Będą case'y na branżowych konferencjach i trwoga PR Managerów. To na 100%. A na dokładkę - niestety - banicja blogerskiej braci.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote>
<b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/kup-mnie-kup-czyli-marketing-szemrany.html"><b>Kup mnie, kup, czyli marketing szemrany na Facebooku</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2012/05/latam-na-krossie-fotki-cykam.html"><b>Latam na Krossie, fotki pstrykam Panasoniciem</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/07/fani-na-kilogramy-czyli-spoecznosc-za.html"><b>Fani na kilogramy, czyli społeczność za wszelką cenę</b></a></span> </li>
</ul>
</blockquote>
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Kryzys? Bitch, please... </b></span><br />
Po pierwsze, drodzy miłośnicy Facebooka, kryzys nie jest wtedy, kiedy blogerka domaga się 500 PLN za ubrania albo inne torebusie. Kryzys to jest wtedy, jak Sanepid cofa z półek milion pasztetów. Że niby zatrute. Albo jak Twój tankowiec przez przypadek zrobi zrzut pięciu milionów baryłek prosto do oceanu, unicestwiając faunę i florę na obszarze kilkukrotnie większym niż Polskostan. Widzicie drobną różnicę?<br />
<br />
Stawiam orzechy przeciwko Dolarom, że Schaffashoes.pl jutro grzecznie przeprosi, poinformuje, że przykładnie ukarała osoby odpowiedzialne za zamieszanie, a wszystkie blogerki dostaną kwiatka, misia albo inne barachło. Case'y na branżowych konferencjach będą na pewno. Konsekwencje wizerunkowe? A czy Dr Oetker oddał rynek budyniów czekoladowych konkurencji z powodu tyrady Kominka?<br />
<br />
Dla mnie będzie to jednak case innego rodzaju, niż dla osób, które żyją i pracują via Facebook. Ja z tą Panią umowy o współpracy nie podpiszę ani nie zarekomenduję jej żadnemu klientowi. Nie dam jej do testowania nawet plastikowej mydelniczki. Nie zapłacę ani grosza. Nie dlatego, że się czepia Bogu ducha winnej firmy - firma jest winna i PRowiec ewidentnie i wielokrotnie spieprzył swoją robotę. Nie dałbym jej nawet procenta budżetu, bo nie uważam żeby media społecznościowe były dobrym miejscem do rozwiązywania tego typu sporów. Od tego jest e-mail, telefon, kierownik marketingu, dyrektor, prezes, prawnik, a jak trzeba to i komornik. Media społecznościowe są od wywoływania konfliktów.<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Tisze jedziesz, dalsze budiesz </b></span><br />
Z doświadczenia wiem, że polskie firmy boją się współpracy z blogerami. Boją się z trzech powodów:<br />
a) nie wiadomo, czy bloger napisze o nas dobrze<br />
b) nie wiadomo, czy bloger nie współpracuje również z konkurencją (a Fashionelka współpracowała, do czego się przyznała :)<br />
c) nie wiadomo, jak zachowa się bloger, kiedy coś pójdzie nie po jego myśli.<br />
<br />
Z powodu tych trzech "nigdy nie wiadomo" firmy często nie decydują się na testy z blogerami. Ergo: blogerzy na tym de facto tracą. Ostatnio z takiej współpracy wycofał się jeden z największych globalnych producentów sprzętu AGD/RTV/FOTO. Bo przecież "Kominek case"...<br />
<br />
Droga Pani Fashionelko. Jak nam klienci zalegają z płatnościami (a czasy są takie, że w dużych agencjach nie płaci na czas 30% klientów) to nasi programiści nie robią im za karę ataków DDOS, nie wysyłamy mailingów, że "ta firma jest nieuczciwa" i nie robimy dymu w mediach społecznościowych. Wie Pani dlaczego? Bo to by było dla nas niekorzystne. Sprawy z klientami załatwiamy polubownie albo przy użyciu prawnika. Opinii publicznej nie powinno to interesować.<br />
<br />
No i życzę powodzenia przy następnych testach konsumenckich/barterach/recenzjach :)<br />
<table><tbody>
<tr><td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /></a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com25tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-38218492676090151142012-05-01T14:00:00.001-07:002012-05-03T12:20:16.995-07:00Kup mnie, kup, czyli marketing szemrany wg VolvoVolvo jest najlepsze, ma najfajniejszą ofertę i jak go nie kupisz to jesteś głupi cap. Takie wnioski nasuwają mi się po lekturze motoryzacyjnych forów internetowych, które opanowali marketingowcy zajmujący się szwedzką marką.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote>
<b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/11/social-network-czyli-facebook-obnazony.html"><b>Social Network, czyli Facebook obnażony</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/09/w-pogoni-za-kciukiem-czyli-marketing-na.html"><b>W pogoni za kciukiem, czyli marketing na fejsbuku</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/07/fani-na-kilogramy-czyli-spoecznosc-za.html"><b>Fani na kilogramy, czyli społeczność za wszelką cenę</b></a></span> </li>
</ul>
</blockquote>
<br />
Pojęcie "marketing szeptany" można rozumieć na wiele sposobów. W przypadku Volvo definicja wypracowana przez dział marketingu brzmi: "piszcie cokolwiek, byleby zaspamować informacjami o naszej marce przynajmniej połowę wątków". No i armia fejkowych forumowiczów potulnie rusza na podbój forów.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiEio-CEPN3aJomkm3FhLdf3iwhrT86s7tKqc0oa8HNZUSdxTWSygieRWWijY5x8QSS20nlSNTXzTG0EXo5Oa4Ze8o6LcB3C7lIY70o6vFuIEysYgHw2yp0RxY5SEXReVYVDD6B9fTNJ62Q/s1600/volvo1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="142" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiEio-CEPN3aJomkm3FhLdf3iwhrT86s7tKqc0oa8HNZUSdxTWSygieRWWijY5x8QSS20nlSNTXzTG0EXo5Oa4Ze8o6LcB3C7lIY70o6vFuIEysYgHw2yp0RxY5SEXReVYVDD6B9fTNJ62Q/s640/volvo1.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
A poniżej screen z działu Moto na <a href="http://forum.o2.pl/">forum.o2.pl</a>. Wyróżnione wątki założyli nasi bohaterzy :-)<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiP9mq9BpVqZOJbtOV43tnGEQq4BzaVw_OfjqWFpqPfR4q6Jd9Pd8Yd6T0sXsfO2JPyVAjp34FnKtRcZ3aDaLjtqdAAuUlc2Ch24Oz6ZagZ9Wq_syU05rZUr5LX9fco7mvxn-rn2gRXSM7n/s1600/volvo2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiP9mq9BpVqZOJbtOV43tnGEQq4BzaVw_OfjqWFpqPfR4q6Jd9Pd8Yd6T0sXsfO2JPyVAjp34FnKtRcZ3aDaLjtqdAAuUlc2Ch24Oz6ZagZ9Wq_syU05rZUr5LX9fco7mvxn-rn2gRXSM7n/s1600/volvo2.jpg" /></a></div>
<br />
Myślicie, że to incydent? Gdzieżby... <a href="http://www.forumowisko.pl/forum/57-motoryzacja/">Forumowisko.pl</a> również jest opanowane przez te klakierki. Tu nawet jest bardziej hardcorowo :)<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaVDuJXmr4vwiFXPEoGGFjoHBqsyXH5AMTNDiF6Qsv_VOBmW5QOebrbMFZg0Cs2H_2uc8WsdFCNeHDZMWeqLabrITSlx4CDU2X9sXNuKCkvOT_tzlZYJdKQztXigyb7KGeJWAhzsMAMRhX/s1600/volvo3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaVDuJXmr4vwiFXPEoGGFjoHBqsyXH5AMTNDiF6Qsv_VOBmW5QOebrbMFZg0Cs2H_2uc8WsdFCNeHDZMWeqLabrITSlx4CDU2X9sXNuKCkvOT_tzlZYJdKQztXigyb7KGeJWAhzsMAMRhX/s640/volvo3.jpg" width="340" /></a></div>
<br />
Co ciekawe, w tych wątkach dyskutują ze sobą głównie konta oznaczone w stopce jako "przedstawiciel Volvo na forum". Widać ktoś założył, że takie oficjalne spamowanie jest bardziej cool. Otóż nie jest. Jest dość żałosne i w ogóle nie przystaje do grupy docelowej samochodów osobowych Volvo, którzy zdecydowanie nie siedzą na forach. Nie mają na to czasu, bo ciężko zarabiają na, niezbyt przecież tanie, auta. Jestem pewien, że szwedzka centrala przyznałaby mi rację.<br />
<br />
Żeby nie było: bardzo lubię markę Volvo. Lubię ich reklamy, a Volvo C70 w wersji kabrio z twardym dachem to jedno z tych aut, którym jeździłbym z przyjemnością. Lubię ich pozytywny, stabilny wizerunek i to, że od zawsze kojarzą się z bezpieczeństwem i ekologią. No więc na litość boską dlaczego nie mówicie o tym wszystkim w Internecie, tylko wypuszczacie na internautów naganiaczy, którzy na forach trzaskają posty "na metry"?<br />
<br />
Szkoda tylko, że pracownicy Volvo nie są tak aktywni na forach technicznych, gdzie jest mnóstwo nierozwiązanych tematów związanych z marką. Tam akurat przydaliby się zdecydowanie bardziej...<br />
Polecam zajrzeć sobie np. tutaj: <a href="http://volvo.auto.com.pl/forum/index.php">volvo.auto.com.pl</a>. <br />
<br />
Taki zły buzz marketing powinien być tępiony na wszelkie możliwe sposoby. A polski dealer Volvo powinien chyba bardziej racjonalnie dysponować budżetem promocyjnym. Albo może czas na zmianę agencji odpowiadającej za e-marketing?<br />
<br />
P.S. A na odstresowanie: moja ulubiona reklama C70 :)<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<center><iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/kYKSQrwlSLc" width="420"></iframe></center><br />
<table><tbody>
<tr><td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /></a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-35699042057171939442011-03-05T00:58:00.000-08:002011-03-05T00:58:38.502-08:00"Jak zostać królem", czyli biografia jąkałyTegoroczny laureat najważniejszego Oscara to opowieść o człowieku, który podczas II wojny światowej stawił czoła samemu Hitlerowi. Tom Hopper ujmuje jednak męstwo Henryka VI od strony jego jedynej wady - dzielny król był potwornym jąkałą. Kino uwielbia takie paradoksy.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2011/01/czarny-abedz-czyli-katastrofa.html"><b>"Czarny łabędź, czyli katastrofa</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2011/01/symulacje-zycia-recenzja-filmu-mr.html"><b>Symulacje życia - recenzja filmu "Mr Nobody"</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/11/social-network-czyli-facebook-obnazony.html"><b>"Social Network", czyli Facebook obnażony</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote><br />
W historii przedstawionej w "Jak zostać królem" największym paradoksem jest jednak to, że tak naprawdę wcale nie musiała się wydarzyć. Jąkanie Henryka VI jest wprawdzie obiektywnie stwierdzone, jednak żadna z metod leczenia, której poddawany jest król nie została nigdy oficjalnie potwierdzona. Nie jest tajemnicą, że brytyjska rodzina królewska od lat milczy przy okazji przygotowywania filmów opowiadających o jej losach. Tak było choćby w przypadku "Królowej" w reżyserii Stevena Frearsa, z oscarową Helen Mirren w roli Elżbiety II. Tam również nikt z rodziny królewskiej nie weryfikował ani nie zatwierdzał scenariusza - i to pomimo faktu, że wydarzenia dotyczą niezwykle ważnej dla całej Wielkiej Brytanii tragicznej śmierci Księżnej Diany, a główną bohaterką obrazu jest wciąż panująca królowa.<br />
<br />
Gdzie ten biografizm? Zarówno w przypadku "Jak zostać królem", jak i "Królowej" fabuła nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością i jest artystyczną projekcją scenarzystów, a nie dziełem żmudnej historiograficznej roboty. Dla miłośników obiektywizmu jest to poważny zarzut. Dla miłośników sztuki to z kolei ostateczny tryumf opowieści nad prawdą historyczną. Dożyliśmy bowiem czasów, w których to, jak było naprawdę, mało kogo interesuje. Przeszłość rozpatruje się wyłącznie w kategoriach estetycznych. Co zresztą nie jest w kinie nowym zjawiskiem.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Sześćdziesiąt tysięcy prawd</b></span><br />
W 1988 r. pojawienie się na ekranach światowych kin filmu Martina Scorsese „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, wywołało jeden z największych skandali w historii kinematografii. Przedstawiony w tym obrazie wizerunek Chrystusa tak dalece odbiegał od wszelkich „świętości”, że szybko został okrzyknięty przez krytyków najbardziej kontrowersyjnym filmem wszech czasów. Dlaczego?<br />
<br />
Chrystus według Scorsese jest raczej niedojrzałym emocjonalnie neurotykiem, niż dumnym i odważnym Synem Bożym, który godnie wypełnia swoje przeznaczenie. Reżyser szczególny nacisk kładzie na ludzki aspekt życia Jezusa, dokonując, przynajmniej w oczach zagorzałych krytyków filmu, zamachu na jego niepodważalną świętość. W tym filmie kontrowersyjne jest właściwie wszystko: od wyboru aktora do roli Chrystusa (niebieskookiego blondyna Willema Dafoe), poprzez dość groteskową w wielu miejscach scenografię, a kończąc na inspirowanej muzyką arabską ścieżce dźwiękowej autorstwa Petera Gabriela.<br />
<br />
Do „listy zarzutów” warto dodać fakt, że literacki pierwowzór filmu Scorsese - powieść Nikosa Kazantzakisa – ściągnęła na autora anatemę ze strony Kościoła prawosławnego, a hierarchowie Kościoła rzymskokatolickiego umieścili książkę na istniejącym do 1966 roku indeksie ksiąg zakazanych. Zresztą równie barwne są dzieje samego filmu. W wielu krajach (w tym także i w Polsce) film Scorsese nigdy nie trafił do oficjalnej dystrybucji kinowej...<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Zabawy życiem</span></b><br />
Jezus jest zresztą absolutnym rekordzistą światowego biografizmu. Przez dwa tysiąclecia doczekał się ponad sześćdziesięciu tysięcy biografii! Jest to tym bardziej interesujące, że prawie niczego nie wiemy o jego pierwszych trzydziestu latach, a potwierdzone fakty z jego biografii nie zajmują więcej niż kilka akapitów. Dla badacza roboty tu niewiele. I tu pojawiają się artyści...<br />
<br />
Podobnie w przypadku króla Henryka VI. Co w oscarowym filmie Toma Hoppera jest prawdą? Sam Colin Firth, odtwórca głównej roli, przyznał w wywiadzie udzielonym Elżbiecie Królikowskiej-Avis z miesięcznika "Kino", że bardzo niewiele. Wiadomo na pewno, że Henryk VI przez lata walczył z problemem jąkania. Ale tego jak walczył, nie wie nikt. Z tego względu "Jak zostać królem" więcej mówi o problemie jąkania występującym u scenarzysty filmu, niż u brytyjskiego następcy tronu. W konsekwencji Hopper nie ma skrupułów, aby Henryka turlać po dywanie, poddawać eksperymentalnej terapii polegającej na wykrzykiwaniu wulgaryzmów czy wkładać mu do ust metalowe kulki. Wszystkie chwyty dozwolone - oczywiście w służbie rozrywki światowej publiczności.<br />
<br />
Bo w nowoczesnej biografistyce nie o zgodność z oryginałem chodzi. Kluczowa jest możliwość uczestnictwa w wydarzeniach, które pretendują do miana historycznego. Przecież widzowie kochają filmy oparte na faktach. Klauzula "based on true story" to zawsze gwarancja silnych emocji, wzruszeń, a często nawet łez. <br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Magia nazwiska</span></b><br />
Okazuje się wręcz, że aby wywołać "złudzenie realności" widzowi wystarczy znane nazwisko. Tak było w przypadku "Kopii mistrza" Agnieszki Holland, czy "Amadeusza" Formana. W tym drugim filmie fabuła nie ma nic wspólnego z życiem Mozarta (film jest adaptacją sztuki teatralnej), co nie przeszkadza uznawać dzieła czeskiego twórcy za najbardziej wpływową filmową biografię Wolfganga Amadeusza. "Sądzę, że publiczność chce się spotykać w kinie z ciekawymi ludźmi, ale jest jej wszystko jedno, czy to osoby autentyczne czy nie" - przekonywał Forman w wywiadzie udzielonym w 2000 roku Barbarze Hollender.<br />
<br />
Czy aby na pewno? Bez względu na wszystko, nazwisko to klucz do historycznej prawdy. Można spierać się o podobieństwo i zgodność z faktami historycznymi, ale tożsamość nie podlega dyskusji, działa na wyobraźnię i daje do myślenia. W konsekwencji znacznie lepiej sprzeda się historia o jąkającym się królu angielskim, niż ta sama opowieść o piekarzu jąkale z walijskiej prowincji. Choć w istocie chodziłoby o pokonywanie identycznych barier i słabości, to za powodzenie króla Henryka chcemy trzymać kciuki, a rzeczony piekarz niechże radzi sobie sam. W ostateczności niechże wyrabia ten chleb w milczeniu. Nikogo to przecież nie obchodzi!<br />
<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /></a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-8885875683843492182011-01-29T14:54:00.000-08:002011-01-29T14:59:11.325-08:00"Czarny łabędź", czyli katastrofaDla przeciętnego widza balet klasyczny to zdecydowanie najtrudniejsza ze sztuk. Balet w kinie, odtańczony przez Natalie Portman i zaaranżowany przez Darrena Aronofskiego, jest jeszcze gorszy. Powoduje ból mózgu i dupy, a u widzów wywołuje kolektywne ziewanie.<br />
<a name='more'></a><br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>O co tu chodzi?!</b></span><br />
Generalnie nie wiadomo... Podstawowy problem jest taki, że Aronofsky nie poradził sobie z fabułą. Pierwsza połowa filmu opowiada totalnie o niczym. Albo inaczej: fabuła istnieje, o ile widz się jej domyśli. Chaosu, jaki wprowadził reżyser, nie da się wytłumaczyć ani chęcią zwiększenia dramatyzmu ani zastosowaniem scenariuszowej zmyły. Warsztatowo Aronofsky jest kilka kilometrów za Ińarritu i lata świetlne za braćmi Coen.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Mina Natalii</b></span><br />
Największa gwiazda "Czarnego Łabędzia" gra przy pomocy jednej miny na przestraszono-cnotliwo-płaczliwą baletnicę. Nie wiecie jaka to mina? To włączcie sobie ten film w dowolnym momencie i przypatrzcie się wyrazowi twarzy Natalie Portman. Aktorka, którą cenię za kilkanaście innych ról wygląda, jakby znalazła się w obsadzie przez przypadek. Brak jej lekkości Alice z "Bliżej" czy Sam z "Powrotu do Garden State". Portman w roli baleriny jest mało przekonująca, a jej charakterystyka ewidentnie nie pasuje do tej roli.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Szkolne błędy</span></b><br />
To, że film jest słaby aktorsko można byłoby przeboleć. Najgorzej jednak, że Aronofsky popełnił w "Czarnym łabędziu" niewybaczalne błędy. Nieprawidłowo zaakcentowane są praktycznie wszystkie wątki: relacje Niny z matką, relacje Niny z Beth, zaburzenia psychiczne Niny, destrukcyjny geniusz Thomasa... Brak jest precyzji i głębi w prowadzeniu wątków, a to z kolei wprowadza chaos. Widz, który musi się zbyt wiele domyslać przestaje utożsamiać się z bohaterem. <br />
<br />
W filmie brak mocnych zwrotów akcji. Aronofsky od razu wykłada na stół wszystkie karty, jakie posiada. Od początku mamy zatem jednostajny i słabo czytelny obraz obsesyjnego perfekcjonizmu. Ale przecież to wszystko w kinie już było. I to zrobione w znacznie lepszym stylu.<br />
<br />
Kompletnie niewykorzystana jest również Winona Ryder w roli Beth. Wiemy o niej tyle, że była wielką tancerką, ale poszła już na emeryturę. Okoliczności musimy się, oczywiście, domyślać. Tak samo, jak jej roli w całej fabule.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Wpadka</b></span><br />
Może się zdarzyć każdemu. Aronofskiemu "Czarny łabędź" ewidentnie nie wyszedł. Fabuła, jak się już jej domyślimy, nie jest jeszcze taka zła. Film jest po prostu zmarnowany warsztatowo. Brak tu napięcia, dramatyzmu i autentyzmu, czyli tego, co było przecież najmocniejszą stroną i "Requiem dla snu" i "Pi". Uwzględniając uprzedni dorobek tego twórcy chcę wierzyć, że przy okazji "Czarnego łabędzia" po prostu zaliczył wpadkę. Tak samo, jak Fincher zaliczył ją przy "Zodiaku"...<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Plusik</b></span><br />
Należy się za dwie rzeczy. Charakteryzacja i zdjęcia to absolutne mistrzostwo. Zresztą z tego też filmy Aronofskiego od zawsze słynęły. Przynajmniej to udało się więc uratować. Portman w zależności od sceny zmienia się nie do poznania, a jej makijaże i charakteryzacje sceniczne robią piorunujące wrażenie. Tak samo jest ze zdjęciami: scena przemiany Niny w czarnego łabędzia czy zbliżenia pomiędzy Portman a Milą Kunis to już mistrzostwo świata.<br />
<br />
Nie zmienia to jednak faktu, że film ogląda się potwornie ciężko. Nie polecam mało cierpliwym - wyjdziecie z kina zanim film na dobre się zacznie. A wtedy przegapicie dwie sceny, o których pisałem powyżej!<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a><br />
</td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b><br />
</td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-46320611778625955872011-01-09T00:30:00.000-08:002011-01-09T00:50:18.838-08:00Jak skręcać na snowboardzie, czyli poradnik młodego deskarzaAby nasza jazda przypominała wyczyny bardziej doświadczonych snowboardzistów, trzeba nauczyć się skręcać. Coś, co na początku wydaje się niemożliwe, z czasem stanie się zupełnie naturalnym elementem jazdy. Poniżej kilka rad dotyczących tego, jak się zabrać do nauki.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/nauka-jazdy-na-snowboardzie-czyli.html"><b>Nauka jazdy na snowboardzie, czyli nieznośny ból dupy</a></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/12/pokora-czyli-dziwka-ta.html"><b>Pokora, czyli dziwka ta</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/07/fani-na-kilogramy-czyli-spoecznosc-za.html"><b>Fani na kilogramy, czyli społeczność za wszelką cenę</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Kiedy już opanujemy podstawową technikę jazdy na snowboardzie (czyli jazda tzw. liściem i umiejętność skutecznego zatrzymywania się), można zacząć naukę tego, co tygryski lubią najbardziej, czyli skręcania oczywiście. Jest to o tyle problemowe, że wymaga płynnego przenoszenia ciężaru ciała z pięt na palce, a także ustawiania dechy równolegle do stoku. To jest właśnie pierwsza poważna zagadka, jaką we własnej głowie musi rozwikłać każdy początkujący snowboardzista. Bo przecież jak deska jest prostopadle, to rozpędzamy się niemiłosiernie szybko, a w dodatku nie da się zatrzymać. No i jak, do cholery, omijać przeszkody na stoku?!<br />
<br />
Najważniejsze to mieć opanowane hamowanie w obu płaszczyznach, czyli na pięty (jadąc przodem) i na palce (jadąc tyłem). Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, naukę jazdy trzeba zacząć właśnie od hamowania... Kiedy już uznamy, że potrafimy się skutecznie zatrzymać, nie robiąc przy okazji krzywdy sobie i innym użytkownikom stoku, próbujmy podczas jazdy przesuwać deskę do pozycji zjazdowej (czyli równolegle do stoku). Niech nasza jazda w końcu zacznie przypominać wyczyny tych, którzy na snowboardzie jeżdżą od jakiegoś czasu. <br />
<br />
Polecam zapoznać się z tym wideo tutorialem:<br />
<object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/1nsxhaazw-0?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/1nsxhaazw-0?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object><br />
<br />
A zatem do dzieła. To nie jest łatwe, ale zdecydowanie wykonalne, jeśli wcieli się w życie kilka cennych sugestii:<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>1. Znajdź odpowiedni stok</b></span><br />
Dobry stok do nauki to taki, który ma niewielkie nachylenie terenu. Im mniejsza prędkość tym łatwiej pokonać własne lęki. Poza tym dobrze uczyć się na równym stoku, czyli takim, którego właściciel pamięta, że czasami warto go przetrzeć ratrakiem. Dlatego dobrym pomysłem jest zameldować się na stoku z samego rana. Delikatny stok pozbawiony muld to, moim zdaniem, gwarancja szybkich postępów w nauce. Do tego celu polecam Zieleniec. Ja i mnóstwo moich znajomych przełamało tam swoje lęki :-)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">2. Pracuj stopami</span></b><br />
Podczas przechodzenia z jazdy przodem w jazdę tyłem, bardzo ważna jest praca stóp. Krótko mówiąc, trzeba jakoś pomóc desce w pokonaniu oporu, jaki stawia śnieg. Jeśli więc chcesz się obrócić z pięt na palce, rób to tak, żeby dolna krawędź deski nie była nadmiernie obciążona. Wtedy decha będzie się swobodnie prześlizgiwać po śniegu, a Ty będziesz zaliczał mniej wywrotek. Zrozumienie tej prostej zasady zajęło mi niestety kilka dni, podczas których zaliczyłem chyba z kilkaset upadków...<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">3. Ugnij kolana</span></b><br />
Skręcanie na sztywnych nogach jest nie tylko mało efektywne, ale i niebezpieczne. Jak trafisz na jakąś muldę, to nie będziesz miał możliwości, żeby ją zamortyzować. Nierówności podczas skręcania są sporym wyzwaniem. Najlepiej kiedy ich nie ma na stoku (co jest prawie niemożliwe) albo kiedy nie będziemy na nich skręcać (co jest możliwe, ale cholernie trudne). Mulda przy skręcaniu na prostych nogach to po prostu pewna wywrotka. Dlatego tak ważna jest praca kolan.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>4. Skręcaj całym ciałem</b></span><br />
Najgorsze wywrotki na snowboardzie to takie, w których upadasz ze skręconym tułowiem. Łatwo wtedy sobie coś złamać (na przykład nogę :-). Unikniesz tego, jeśli będziesz skręcał całym ciałem, a nie wyłącznie stopami. Z deską nie wolno walczyć podczas jazdy - trzeba nauczyć się wykorzystywać jej właściwości. Obrót zawsze powinien być inicjowany przez barki i biodra, a cały ruch wspierany pracą nóg. Jak to pojmiesz - liczba wywrotek zmniejszy się o połowę.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>5. Nie bój się prędkości</b></span><br />
Brzmi absurdalnie? Pamiętaj jednak, że hamowanie to Twoja praca, którą wykonujesz przeciwko grawitacji. Dlatego im tego hamowania więcej, tym bardziej obciążasz mięśnie i stawy, czyli szybciej się zmęczysz. Kiedy już nauczysz się skręcać, nie hamuj zbyt mocno przy każdym przechodzeniu z pięt na palce. Na początku jest to oczywiście trudne, ale warto pamiętać o tym, że w miarę wzrostu naszych umiejętności tego hamowania powinno być coraz mniej.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>6. Obserwuj innych deskarzy</b></span><br />
Ale nie tylko po to, żeby na nich nie wpaść! Bardzo wiele można się nauczyć po prostu podglądając jak to robią inni. Patrząc na innych snowboardzistów szybko można się zorientować który z nich ma deskę po raz pierwszy, a który po raz setny. Zdradza to swobodna jazda i, oczywiście, prędkość. Obserwujcie jak obracają całe ciało, jak pracują tułowiem i rękami. To naprawdę cenna nauka dla początkujących!<br />
<br />
Jeśli macie jeszcze jakieś dobre rady na temat skręcania - piszcie w komentarzach!<br />
<br />
P.S. Jeszcze jeden film. Moim zdaniem ten gość robi te skręty idealnie!<br />
<object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/bX-5rpqaLd8?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/bX-5rpqaLd8?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object><br />
<br />
Be patient and... good luck! :-)<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a><br />
</td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b><br />
</td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com21tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-54609487577573969902011-01-02T01:33:00.000-08:002011-01-02T01:34:30.789-08:00Symulacje życia - recenzja filmu "Mr Nobody"Człowiek składa się z wyborów, których dokonuje. Wspominając życie, pamiętamy nie tylko o tym co się wydarzyło, ale też to, co by się stało, gdyby koleje losu potoczyły się inaczej. Oba obrazy często wydają się równie nierzeczywiste. Przypomniał mi o tym Jaco van Dormael w swoim nowym - doskonałym - filmie.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/11/social-network-czyli-facebook-obnazony.html"><b>"Social Network", czyli Facebook obnażony</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/08/single-man-czyli-jeden-dzien-z-zycia.html"><b>"Single Man", czyli dzień z życia samotnego geja</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/06/robin-hood-czyli-jak-zgwacic-legende.html"><b>"Robin Hood", czyli jak zgwałcić legendę Średniowiecza</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote><span style="font-size: large;"><b>Historie alternatywne</b></span><br />
Stary człowiek na łożu śmierci opowiada dziennikarzowi historię swojego życia. Jest obiektem zainteresowania, ponieważ jest najstarszy z żyjących, bo przeżył najwięcej. Ma więc najwięcej do powiedzenia. Niestety, jak to ze starymi ludźmi bywa, Nemo Nobody bredzi. Miesza mu się czas i przestrzeń, osoby i zdarzenia, o których mówi, zdają się nie posiadać żadnych wewnętrznych powiązań. Dla dziennikarza - myślącego racjonalnie - taka wizja życia jest głęboko niewystarczająca. No bo jak to wszystko opisać w artykule prasowym zajmującym ledwie kilka kolumn? Dla Nemo wręcz przeciwnie - owa feeria barw, zapachów, gestów i słów stanowi istotę jego długiego życia.<br />
<br />
Historie, jakie snuje Nemo rzeczywiście nie stanowią jedności; często toczą się wręcz równolegle, posiadając swoją własną dramaturgię i dynamikę. Ich bohater stawiany jest przed wyborami niemożliwymi - których na pewnym etapie życia doświadczył każdy z nas. Nemo jednak miał tą wspaniałą możliwość, że mógł przeżyć każdy z potencjalnych wątków. Jednocześnie wsiadł z matką do pociągu i pozostał na peronie z ojcem. Wziął ślub z trzema kobietami i każda była dla niego tą jedyną. Miał piękny dom z basenem i żył jako bezdomny. Nemo przeżył wszystkie alternatywne rozwiązania, dokonał wszystkich wyborów.<br />
<br />
Jaki to wszystko ma sens? Czy taki sposób narracji oferuje widzowi jakąkolwiek naukę? Jedynie taką, że życie jest niepoznawalne - ale to już wiedzieliśmy. Nie od parady napisano ponad dwa tysiące biografii Jezusa, a zagadkę obciętego ucha Van Gogha wyjaśniono na ponad osiemdziesiąt sposobów. Wiemy tylko to, co się wydarzyło. Cała reszta jest fikcją. Niedoskonałą symulacją rzeczywistości.<br />
<br />
<center><object height="344" width="425"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/fdXkUzOuHRQ?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/fdXkUzOuHRQ?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="425" height="344"></embed></object></center><br />
<b><span style="font-size: large;">Obraz z obrazu</span></b><br />
"Mr Nobody" czerpie pełnymi garściami z koncepcji Jeana Baudrillarda. Nie wdając się z skomplikowane szczegóły, mniej więcej chodzi o to, że dostęp do przeszłości mamy wyłącznie za pośrednictwem innych przekazów. Przeszłość (historia) jest dla nas dostępna tylko w formie zapośredniczonej - z książek, filmów, opowieści... Doświadczamy historii, którą już ktoś zinterpretował. Aby zrozumieć, nasz umysł wykonuje więc kolejny "obraz z obrazu". To samo dotyczy życia. Im większe oddalenie czasowe, tym mniej jesteśmy pewni jak konkretnie wyglądało dane wydarzenie. Naszą przeszłość postrzegamy raczej w wymiarze etycznym; fakty nie mają większego znaczenia.<br />
<br />
To dlatego w życiu Nemo fikcja miesza się z rzeczywistością. Mało tego: poprzez obecność fikcji, rzeczywistość staje się równie fikcyjna. Realnie istniejący ludzie i rzeczy stają się obiektami żyjącymi wyłącznie w świadomości Nemo. Rzeczywistość jako taka zostaje więc zastąpiona przez hiperrzeczywiste obrazy.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Ale ale...</b></span><br />
Nie zgadzam się z opinią, że tematyka filmu jest wtórna, że wszystko to już było w "Otwórz oczy" Amenabara, w "Jak we śnie" Gondry'ego czy w "Kochankach z bieguna polarnego" Medema. Idąc tym tropem, nie byłoby sensu kręcić filmów grozy, bo przecież wszystko już było w "Lśnieniu"... <br />
<br />
Spotkałem się też z zarzutami, że "Mr Nobody" jest mocniejszy audiowizualnie niż fabularnie. Perfekcyjne skomponowanie kadrów i wyjątkowo trafny dobór piosenek to jednak tylko środek, a nie cel ostateczny. To nie "Baraka", która była tylko do oglądania. "Mr Nobody" dał mi do myślenia, przywołał wiele wspomnień dotyczących, lepszych albo gorszych, wyborów. Które z nich sprawiły, że jestem tym kim jestem? Może wszystkie? A może bez względu na to, co bym wybrał, i tak byłbym tą samą osobą? <br />
<br />
Jeśli sztuka jest od zadawania pytań, to "Mr Nobody" powinien być pozycją obowiązkową dla każdego, kto uważa się za miłośnika kina.<br />
<br />
Tematyka filmu jest mi zresztą szczególnie bliska. Pracę magisterską napisałem właśnie o nieprzejrzystości życia, o konieczności dokonywania jego interpretacji. "Mr Nobody" to jedna z najlepszych filmowych metafor dokumentujących te nierówne zmagania. To film tak samo piękny wizualnie, jak trudny w odbiorze. Ale myślę że warto się z nim zmierzyć. Zachwycić się pojedynczymi kadrami i przepysznym bogactwem życia.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://static3.blip.pl/user_generated/avatars/1156968_standard.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-71594356792445763102010-12-26T14:21:00.000-08:002010-12-26T14:21:33.974-08:00Pokora, czyli dziwka taChłoniemy ją od dzieciństwa, karnie pochylając głowy - przed rodzicami, nauczycielami, wykładowcami, a potem przełożonymi, prezesami, klientami... Bo zawsze jest ktoś, komu trzeba oddać należną cześć, w każdej sytuacji dobrze jest pochylić kark. Taka losu marnego kolej.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/02/o-fajnych-reklamach-ktore-nie-reklamuja.html"><b>O fajnych reklamach, które nie reklamują</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/07/fani-na-kilogramy-czyli-spoecznosc-za.html"><b>Fani na kilogramy, czy społeczność za wszelką cenę</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/niewykorzystany-potencja-czyli-e.html"><b>Niewykorzystany potencjał, czyli e-marketing w polskich firmach</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Pokora w wersji biznesowej zawsze mnie przerażała. W mojej branży to nagminne. Ludzie, którzy mają kontakt z klientem pokorę powinni mieć opanowaną do perfekcji. Przecież klient nasz pan, co zawsze rację ma. No więc srając żarem do słuchawki i rozpływając się podczas spotkań przy konferencyjnym stole po cichu snujemy plany wysłania ich w podróż powrotną na ich małą, nieszczęśliwą planetę... <br />
<br />
Zadowolenie klienta jest nawet ważniejsze, niż perspektywa korzyści, które odniesie z naszych działań. Jego zadowolenie jest celem samym w sobie. Bo klient zadowolony opłaca faktury. I ani myśli, żeby przenieść biznes do innej agencji.<br />
<br />
W ten konflikt interesów wpadają wszystkie agencje. Niezależnie czy zajmują się pozycjonowaniem www, zakupem mediów, działaniami wizerunkowymi czy kreacją reklam - muszą podporządkować się widzimisie klientów. I dopóki obcujemy z kompetentnymi osobami, nie ma problemu. Gorzej jak przyjdzie wizjoner, który chce założyć na Facebooku fanpage swojej rzeźni albo zakładu pogrzebowego. Albo chciałby, żeby w kreacji graficznej bannera reklamowego znalazła się blondynka, brunetka i ruda. I to niezależnie od tego, że reklamujemy hotel dla zwierząt... Interesem agencji jest spełnić oczekiwania klienta. Specjalistyczne doradztwo to raczej śliski temat i to nie tylko dlatego, że w agencjach mocy przerobowych często wystarcza tylko na zadowalanie. Lepiej klienta przytulić choćby na trzy miesiące, niż pozwolić przytulić go na trzy miesiące innej agencji.<br />
<br />
Wiadomo jak jest: przychodzi klient z mega fajnym pomysłem i pyta czy mu go zrealizujemy za x PLN. Daję sobie rękę uciąć, że trzy czwarte agencji wzięłoby zlecenie nawet pomimo faktu, że pomysł klienta uznaliby za absurdalny. Od pokory do cynizmu jest zaskakująco blisko.<br />
<br />
Agencje konkurują ze sobą przy pomocy własnego wizerunku. Jedni lansują się eventowo inni social mediowo, a jeszcze inni - ekspercko. Lans plus śliczna oferta to połowa sukcesu. Klientów się wabi i łowi, a nie przekonuje merytoryką. Żniwo zbiera się dzięki świetnie skonstruowanej ofercie, ulepionej na podstawie badań marketingowych i opinii speców od psychologii reklamy...<br />
<br />
Dlaczego więc jestem w tym biznesie i w jakiś tam sposób go napędzam? Świetne pytanie. Może dlatego, że szanuję pracę, a klientów staram się traktować jako partnerów w biznesie, a nie jak maszynki do produkcji pieniędzy. Nie zmienia to jednak faktu, że w roli wyrobnika od wszystkiego i specjalisty od robienia laski klientowi widzę się niespecjalnie.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-49952995327720196832010-11-06T16:28:00.000-07:002010-11-08T00:23:50.679-08:00Social Network, czyli Facebook obnażonyDawid Fincher miał bajecznie proste zadanie. Wystarczyłoby, gdyby na "Social Network" wybrali się wyłącznie posiadacze kont na Facebooku, a finansowy sukces byłby murowany. Najdziwniejsze jest jednak to, że film o mediach społecznościowych jest przejmująco... aspołeczny.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/02/o-fajnych-reklamach-ktore-nie-reklamuja.html"><b>O fajnych reklamach, które nie reklamują</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/09/w-pogoni-za-kciukiem-czyli-marketing-na.html"><b>W pogoni za kciukiem, czyli marketing na fejsbuku</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/dziennikarstwo-obywatelskie-czyli-jak.html"><b>Dziennikarstwo obywatelskie, czyli jak zarabiać na cudzej pracy</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote><b><span style="font-size: large;">"Social Network" rozczarowuje</span></b><br />
Bynajmniej nie dlatego, że to zły film - Fincher takich nie robi. Rozczarował, bo jest filmem bezpiecznym. Nie stawia pytań, nie prowokuje dyskusji o serwisach społecznościowych i nie rozbiera na części pierwsze fenomenu największego z nich. Fincher woli poruszać się po wierzchu, niż zagłębić w odmętach zjawiska. Użytkowników, "zbiorową świadomość" każdej sieci społecznościowej, zastąpił kompletnie aspołecznymi i niezbyt komunikatywnymi, a mimo wszystko wszechwiedzącymi, twórcami.<br />
<br />
Ale... może właśnie o to chodziło. Może Fincher po prostu zadrwił z konsumentów social media?<br />
<br />
Bo jak, jeśli nie drwiną, nazwać fakt, że religię o nazwie Facebook stworzył cyniczny i zakompleksiony programista? Że wymyślił to głównie po to, aby lepiej przyjrzeć się okolicznym studentkom? Że ukradł projekt pewnym przedsiębiorczym wioślarzom? Że zrezygnował z przyjaźni na rzecz interesów? I w końcu, że największą globalną sieć kontaktów zbudował człowiek, który w ogóle nie zna pojęcia przyjaźni i ludzi traktuje instrumentalnie...<br />
<br />
Dlatego pierwsze wrażenie jest takie, że "Social Network" stawia Facebooka w niekorzystnym świetle. Błąd. Jeśli już, to obrzuca błotem twórców, ale oni są akurat dla użytkowników kompletnie nieistotni. Facebook żyje własnym życiem i ma się świetnie. Nad losem aspołecznego gnojka, jakim okazał się być Mark Zuckenberg, nie pochyli się prawdopodobnie żaden z użytkowników. Tak samo, jak nikogo nie interesuje co robi i z kim sypia właściciel Castoramy. Dopóki w sklepie można kupić porządne młotki w dobrej cenie, prawdopodobnie mógłby być nawet pedofilem. <br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Co z wizerunkiem Facebooka?</span></b><br />
Idąc tym tropem, nie widzę przeszkód, aby użytkownicy Facebooka masowo klikali "Lubię to" za każdym razem, kiedy jest mowa o "Social Network". Wizerunek największego serwisu społecznościowego nie jest i nigdy nie był zagrożony, czego obawiali się niektórzy eksperci. Mało tego: jestem przekonany, że po premierze filmu jego popularność jeszcze wzrośnie! Ta bezrefleksyjność to znak rozpoznawczy nie tylko Facebooka.<br />
<br />
Bo w świecie Web 2.0 wystarczy wzbudzić zainteresowanie. I nie mam tu na myśli wyłącznie Internetu, ale też to, co jest "poza" nim. Wzbudzanie zainteresowania powoli wypiera informowanie. Korzystają z tego nie tylko e-marketingowcy, ale też PRowcy czy specjaliści od reklamy. Użytkownicy sami oceniają czy dany projekt jest dla nich użyteczny, czy może nie warto zaprzątać sobie nim głowy. Świat opiera się na viralu...<br />
<br />
Mało entuzjastyczne recenzje "Social Network" nie zaszkodzą filmowi. Cały sens komunikacji zawiera się w oddziaływaniu na emocje. Grunt, żeby mówili, żeby pisali, żeby pokazywali... I "lajkowali" na Facebooku.<br />
<br />
No i Fincher pokazał. W filmie modnym, ciekawym, poprawnym warsztatowo i dobrze zagranym. Pokazał ludzi z pasją, którzy potrafią być szokująco bezwzględni. W tym sensie "Social Network" ma bardzo uniwersalne przesłanie.<br />
<br />
Ale. Krytycy i anonimowi filmożercy obejrzą, zrecenzują i za kilka miesięcy o "Social Network" zapomną. Użytkownicy Facebooka też obejrzą, "zalajkują", napiszą ze dwa zdania komentarza i ruszą na poszukiwanie kolejnej podniety.<br />
<br />
A ja dalej się będę zastanawiał, czy tego typu konsumpcja sztuki ma jeszcze jakiś sens.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-21589426025436785812010-10-04T15:04:00.000-07:002010-10-04T23:55:09.198-07:00Maczeta, czyli rzeźnia i lansFilmy dzielą się na dobre, złe i głupie. "Maczeta" Rodrigueza jest ponadgatunkowa - jest i zła i głupia. Za dużo tu bezmyślnego rżnięcia, a za mało poezji i finezji. A szkoda, bo potencjał na dobre kino akcji był całkiem duży.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/06/robin-hood-czyli-jak-zgwacic-legende.html"><b>Robin Hood, czyli jak zgwałcić legendę średniowiecza</b></a><b></b></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/juz-pierwsza-scena-filmu-scorsese.html"><b>Wyspa Tajemnic - recenzja</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/08/single-man-czyli-jeden-dzien-z-zycia.html"><b>Single Man, czyli jeden dzień z życia samotnego geja</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Maczeta to film, który wpisuje się w aktualny ogólnoświatowy trend i generalnie radzi sobie bez fabuły. Jest tylko kilka skreślonych na kolanie wątków, które w niektórych miejscach (chcę wierzyć, że nieprzypadkowo) na siebie nachodzą, tworząc w mózgu widza optyczne złudzenie sensu, ładu i składu. Ale to tylko, drogi widzu, pozory. Bo nie o fabułę tu przecież chodzi. No bo jest maczeta, którą można napieprzać bez opamiętania, jest cysterna sztucznej krwi, którą podstawił reżyser-producent. Jest też Jessica Alba, której gra aktorska wprawdzie w dalszym ciągu przypomina boiskowe nawyki Grzegorza Rasiaka, ale to nie przeszkadza jej w byciu piekielnie-seksowną-latynoską-babką. W roli ozdobnika świetnie sprawdziła się też Lindsay Lohan, która nawet nie musiała grać. Rodriguez postanowił ją po prostu rozebrać i uśpić. I to jest zdecydowanie najlepszy pomysł dla panny Lohan.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Tnij i rżnij</b></span><br />
A o co chodzi w najnowszym dziele Rodrigueza? Fabuły może przecież nie być, ale intryga to co innego. Jest przebrzydły amerykański polityk, który brata się z jeszcze bardziej przebrzydłą meksykańską szują. Panowie mają ambicję zbudowania na całej amerykańsko-meksykańskiej granicy mur, zamykając drogę nielegalnym emigrantom i monopolizując przerzut nielegalnych towarów. Plan niecny, ale, oczywiście, niewykonalny. Na ich drodze staje... pan Maczeta.<br />
<br />
Tytułowy bohater gra kilkoma różnymi kozikami i jedną miną na wkurwionego Meksykańca. Inspiracją do takiej ekranowej pozy był prawdopodobnie obecny na planie Steven Seagal (tu w roli meksykańskiego bossa narkotykowego), który generalnie w swoim wachlarzu popisów aktorskich nie posiada mimiki. Seagal na ekrania pojawia się jednak na tyle rzadko, że widz nie ma czasu opatrzeć się z jego betonową gębą. W tym sensie Rodriguez miał na żelaznego Stevena świetny pomysł.<br />
<br />
Wbrew pozorom nie twierdzę, że z herosa, maczety, sztucznej krwi i ślicznych lasek nie da się ukręcić dobrej fabuły. Ba! Twierdzę, że to jak najbardziej wykonalne! Problem w tym, że u Rodrigueza zabrakło odpowiednich proporcji. Rzeźnia jest zaskakująco sterylna, a rozwałka mało przekonująca. Sztuczna krew w jakiś magiczny sposób omija ciała i ubrania głównych bohaterów. Rozwałka bardziej przypomina więc tą z Drużyny A niż z epickich dzieł Tromy. Danny Trejo w roli Maczety to w zamyśle taki latynowski Brudny Harry, który najpierw wyrżnie maczetą 90 proc. ludności, a od niedobitków wyciągnie strzępy informacji. Niestety. Trejo jest tylko marną karykaturą Eastwooda; to taki Schwarzenegger z "Terminatora 3" - zupełnie nie wiadomo po co pojawia się na ekranie. A sceny komiczne, jak ta, w której Maczeta próbuje pisać smsa, nadają się najwyżej do ilustrowania debilnych pomysłów scenarzysty w szkołach filmowych...<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Chaos niekontrolowany</b></span><br />
Bezsensowny lans i sterylność "Maczety" podkreśla jedna z ostatnich scen, w której pospolite ruszenie Meksykańców szykuje się do ostatecznej bitwy. Rodriguez zadbał o wszystko: są wypasione fury z hydraulicznym zawieszeniem a'la gangsta rap, są fajne laski z krótkich bialutkich bluzeczkach, są gigantyczne giwery, a nawet chopper uzbrojony w działo przeciwpancerne. Nie wiadomo tylko kto jest dobry, a kto zły, komu kibicować, komu słusznie należy się łomot, a kto dostaje przez przypadek. W konsekwencji sens filmu pogrąża się w lansie i scenach niemalże batalistycznych, a kolorowe samochodziki-zabawki w fatalnym stylu zamykają jedyny sensowny w tym dziele wątek jednoczenia się uciskanych przez Amerykanów nielegalnych emigrantów z południa.<br />
<br />
Jako wyznawca "Desperado" i miłośnik "Grindhouse" jestem najnowszym filmem Rodrigueza po prostu rozczarowany. Quentina Tarantino od lat odróżnia od twórcy "Maczety" klasa i warsztat, polegający na umiejętności zapanowania nad wszystkimi podjętymi wątkami. Tym filmem Rodriquez z całą pewnością nie dogoni króla gatunku. Śmiem twierdzić, że wytwórnia Troma zrobiłaby z tego scenariusza znacznie lepszy film, i to za kilka procent budżetu, jaki zgromadził Rodriguez. Na takie filmy po prostu szkoda prądu, kasy i, przede wszystkim, dup widzów, którzy będą musieli wysiedzieć dwie godziny w ciasnym kinowym fotelu. Następnym razem włączę sobie którąś z części "Toksycznego mściciela"...<br />
<br />
<table><tbody>
<tr><td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-43898327801105248202010-09-07T14:36:00.000-07:002010-09-08T04:16:28.888-07:00W pogoni za kciukiem, czyli marketing na fejsbukuFirmy lubią fejsbukowe kciuki i żyją złudzeniami, że są one wyznacznikiem popularności marki i obietnicą gigantycznych zysków w przyszłości. Osobom prowadzącym kampanie w social media brakuje odwagi aby wytłumaczyć zwierzchnikowi, że ci, którzy polubili dany Fan Page najprawdopodobniej ani trochę się z nim nie utożsamiają.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><br />
<b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/07/fani-na-kilogramy-czyli-spoecznosc-za.html"><b>Fani na kilogramy, czyli społeczność za wszelką cenę</b></a></span></li>
<a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/07/fani-na-kilogramy-czyli-spoecznosc-za.html"> </a>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/zabij-sie-na-facebooku-czyli-jak-zyc.html"><b>Zabij się na Facebooku, czyli jak żyć bez wirtualnej społeczności</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/byc-albo-nie-byc-czyli-social-media-w.html"><b>Być albo nie być, czyli social media w polskich firmach</b></a></span> </li>
</ul></blockquote><br />
Jak na razie skutecznie udaje mi się omijać sidła, które co rusz zakładają na mnie użytkownicy fejsbuka. Udaje mi się nie klikać w coraz to bardziej wymyślne grupy i strony fanów. Nie komentuję różnych dziwacznych postów, nie wysyłam nawet zaproszeń do ludzi, których rzekomo powinienem znać. Cała ta potrzeba uczestnictwa w postaci pokazywania kciukiem że coś lubię jest mi jakoś dziwnie obca. <br />
<br />
Tym bardziej mi z tym nieręcznie, kiedy sobie uświadomię, że z racji wykonywanej pracy po prostu muszę się w tą kciukologię zagłębić. I to trochę przygnębia. Szczególnie kiedy nad łbem stoi klient i mówi, że im więcej fanów na ich Fan Page'u, tym bardziej zadowolony będzie prezes. A prezesowi nikt się nie odważy wytłumaczyć, że liczba kciuków na fejsbuku nie czyni z jego firmy wielkiej korporacji, że działania w social media powinny być częścią strategii działań PR, a nie strategią. A ja się tylko uśmiecham i myslę sobie jak skuteczną w naszym kraju mamy branżę PR, skoro tak pięknie przeszczepiła potrzebę uczestnictwa w mediach społecznościowych na grunt biznesowy. <br />
<br />
Chociaż w sumie powinienem się cieszyć, bo dzięki temu mam przecież robotę.<br />
<br />
Niepokoi mnie jednak łatwość i powszechność uczestnictwa w rozmaitych wirtualnych grupach. Wystarczy jedno kliknięcie, a otworzą się przed nami zasoby niemal każdej wirtualnej minispołeczności. Nie podoba mi się, że na portalach społecznościowych informujemy się nawzajem o sprawach, o których nigdy byśmy znajomym nie powiedzieli. A w fejsbuka pakujemy jak do wora z prezentami wszystkie prawdy objawione o nas samych. Po co nam to? Nie wiem. Czy da się to wykorzystać biznesowo? Zdecydowanie tak. I to mnie niepokoi jeszcze bardziej.<br />
<br />
Ale z racji tego, że nie mam w sobie zbyt wiele skurwysyństwa i wrodzonej pazerności, staram się klientów hamować i tłumaczyć, że social media nie są dla wszystkich. Ostatnio tłumaczyłem to przedstawicielowi jednej z największych sieci piekarni w Polsce. Gość siedział i oczom nie wierzył, kiedy mu wykładałem, że Facebook nie jest najlepszym miejscem do promocji kajzerek i bagietek. I to nawet jak się ma doskonale wypromowaną markę. Bo ludzie kupują bułki kajzerki bezwiednie, w sklepie za rogiem. Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś tarabanił się pół miasta po lepsze rzekomo pieczywo. Myślę, że przez ten mój mały sabotaż więcej jest Fan Page'ów, których nie prowadzę. Myślę, że z tego powodu przed nosem przeleciała mi niemała kasa. Ale niech tam...<br />
<br />
Łatwość stworzenia wirtualnego fanklubu, a także zostania wirtualnym fanem w pewien sposób psuje rynek marketingu i public relations. W ten sposób rozleniwiamy użytkownika. Utwierdzamy go w przekonaniu, że jest pępkiem świata, że za marne kliknięcie należy mu się nagroda albo chociaż dobre słowo (choć za to drugie niektórzy już teraz nie raczą kliknąć w kciuk!). Fan Page na Facebook.com to najbardziej interesowny kanał zdobywania potencjalnych klientów, jaki tylko może sobie wyobrazić marketingowiec. Mało tego: uważam, że marketingowcy wychowani w nieco bardziej klasycznych czasach nie będą potrafili pojąć specyfiki tego rynku. Że ciągle trzeba robić konkursy, że trzeba się starać, rozmawiać z użytkownikami, czasami wręcz włażąc im w tyłki. Bo klient patrzy i rozlicza. Zamiast spojrzeć w wyniki sprzedaży i na liczbę zamówień najczęściej spogląda niestety na liczbę kciuków. Tłumaczenia, że kampania na fejsbuku będzie mniej skuteczna niż zwykła reklama kontekstowa w Google już do niego nie trafiają. Co też w pewnym sensie jest porażką klasycznego marketingu.<br />
<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /></a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-89030628013014287382010-08-23T14:22:00.000-07:002010-08-23T14:22:26.052-07:00Single Man, czyli jeden dzień z życia samotnego gejaWbrew tytułowi recenzji to nie jest kolejny film wychwalający pod niebiosa homoseksualne uniesienia. Debiut Toma Forda skromnie próbuje być uniwersalną opowieścią o poszukiwaniu swojego miejsca na świecie. Czasami mu się nawet udaje. W pozostałych momentach jest pretensjonalnie i nudno.<br />
<a name='more'></a><blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/06/robin-hood-czyli-jak-zgwacic-legende.html"><b>Robin Hood, czyli jak zgwałcić legendę średniowiecza</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/juz-pierwsza-scena-filmu-scorsese.html"><b>Wyspa Tajemnic - szybka recenzja</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/woko-fabuy-filmu-avatar-dyskusja.html"><b>Wokół fabuły filmu Avatar - dyskusja merytoryczna</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Reżyser (i scenarzysta w jednym) zaczyna marnie: sceną makabrycznego snu ze śmiertelnym wypadkiem samochodowym i topielcem, wyciągniętym z nocnej szafki rewolwerem... Suspens, trzeba przyznać, jakości raczej marnej. Bo w "Samotnym człowieku" nie ma scen, które miałyby trzymać widza w napięciu. To raczej rozpisany na role monolog o nieszcześliwym, lekko nawet żałosnym człowieku, który snuje się po Los Angeles wykładając na uczelni tezy Aldousa Huxleya - hedonisty kontestującego swój hedonizm, ideowego preukursora New Age. Huxley ma tu być kluczem do zrozumienia granego przez Colina Firtha bohatera, a sam bohater - metaforą współczesnej bohemy rodem z Miasta Aniołów, tej znanej choćby z serialu "Californication", nurzającej się w luksusie, biegle korzystającej ze zdobyczy cywilizacji, ale ideowo zagubionej.<br />
<br />
Colin Firth w roli geja ujmuje stylem. Przy pomocy doskonale skrojonego garnituru, wypastowanych butów, idealnej fryzury i brytyjskiego akcentu maskuje swoje nieszczęście i domniemany ból istnienia. <br />
<br />
Nie mam wątpliwości, że można z powyższych założeń ukręcić mądre i refleksyjne kino. Tom Ford jednak wykonał swoje zadanie w najlepszym wypadku poprawnie. Brakuje tu polotu, autentyzmu i finezji. Widać, że twórca bał się głębiej wejść w niektóre wątki, dać wyraźniejsze rysy postaciom, po ludzku upaprać je w błocie i poniżyć... W tej sterylnej nieomal historyjce za mało jest treści, a za dużo pustosłowia. Aż żal, że tej historii nie dostał do sfilmowania Paul Haggis albo przynajmniej Sam Mendes. Wtedy może nawet i pistolet by w końcu wystrzelił i choć raz by się okazało, że do huxleyowskiego nowego wspaniałego świata można czasem wpuścić nieco smrodu.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-55999786204322425452010-07-18T14:23:00.000-07:002010-09-09T13:56:33.900-07:00Fani na kilogramy, czyli społeczność za wszelką cenęOpłacalność inwestycji w działania marketingowe w serwisach społecznościowych to w branży temat tabu. Najważniejsze jest zachowanie pozorów i odpowiedź na rynkowy popyt na tzw. Social Media. O tym, że koszty budowania społeczności są z reguły wyższe niż zyski z jej posiadania nie mówi się wcale.<br />
<a name='more'></a><blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/web-20-upady-mit-o-stuprocentowym.html"><b>Web 2.0 - obalony mit o stuprocentowym użytkowniku</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/zabij-sie-na-facebooku-czyli-jak-zyc.html"><b>Zabij się na Facebooku, czyli jak żyć bez e-społeczności?</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/byc-albo-nie-byc-czyli-social-media-w.html"><b>Być albo nie być, czyli social media w polskich firmach</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Powiedzieć, że każda polska firma myśli o zaistnieniu w świadomości internautów to truizm. Nic dziwnego, skoro najbardziej atrakcyjni konsumenci są aktywnymi użytkownikami Internetu. Do wyciągnięcia jest zatem całkiem sporo żywej gotówki. Nad tym jak sprawić, by "pieniądze teoretyczne" trafiły do firmowej kasy głowi się coraz większa armia ludzi zajmujących się obsługą kampanii marketingowych i wizerunkowych w Internecie. Coraz częściej mam niestety wrażenie, że sporą część tej grupy stanowią osoby, dla których budowanie społeczności wokół marki lub produktu jest celem samym w sobie.<br />
<br />
O tym, że tak jest dobitnie przekonali mnie "specjaliści", którzy wystąpili podczas pierwszego, za przeproszeniem, Social Media Day. Ale o tym w dalszej części programu. Najpierw zajmijmy się dylematem:<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Czy fan to klient?</b></span><br />
Na serwisie Facebook.com społeczności fanów skupionych wokół danej marki biją rekordy popularności. Ponad 150 tys. osób lubi Małego Głoda. Odzieżowe marki Cropp i House zgromadziły ponad 100 tys. wirtualnych miłośników. To nie pomogło firmie LPP S.A. (właścicielowi obu marek) utrzymać się nad kreską: <a href="http://www.bankier.pl/inwestowanie/profile/wynikifinansowe/LPP-skonsolidowany-raport-kwartalny.html">w pierwszym kwartale firma zanotowała stratę netto</a>, a przychody ze sprzedaży są na poziomie roku 2008. Pomimo, że firma idzie z marketingowym duchem czasu, to sprzedażowo zrobiła krok w tył. To jaskrawy, ale niejedyny przykład na to, że sukces w społeczności nie przekłada się na sukces rynkowy. <br />
<br />
W przypadku firmy Danone kwestia ustalenia zwrotu z inwestycji w działania na Facebooku jest wyjątkowo kłopotliwa. To, że armia wirtualnych fanów codziennie zostawia na tablicy kilkadziesiąt wpisów dotyczących Małego Głoda nie oznacza jeszcze sukcesu sprzedażowego. Mały Głód od lat jest bardzo mądrze promowany w niemal wszystkich kanałach marketingowych - i to zarówno ATL, jak i BTL. Fanpage miał więc szanse na mocny i dynamiczny start. Niemniej jednak zmierzenie skuteczności kampanii na fejsbuku wydaje się być zadaniem arcytrudnym.<br />
<br />
Specjaliści od społeczności internetowych powiedzą w tym miejscu, że nie ważny jest poziom sprzedaży, ale wzrost rozpoznawalności marki i jej dobry wizerunek - tak zwane "wartości niematerialne". Okej, powiedzcie to szefostwu firmy, która upadnie z powodu kiepskiego wyniku finansowego, pomimo, że jej kolorowy fanpage dorobił się pięciocyfrowej społeczności.<br />
<br />
Fan nie jest klientem. W najlepszym wypadku jest klientem potencjalnym. Przywiązanie konsumentów do marek w Internecie wciąż jest przecież bardzo niskie. Ja, jako członek społeczności Małego Głoda, w ogóle nie kupuję serków Danio. Bo nie lubię.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Użytkownik za 20 groszy</b></span><br />
Na Allegro.pl można sobie kupić fanów. W pakiecie - 100 znajomych za 20 zł. Osoby, które wystawiają tego typu aukcje gwarantują, że pozyskają dla naszego konta tysiąc nowych aktywnych użytkowników w czasie ok. 96 godzin. Taki przyrost użytkowników to marzenie każdego specjalisty od kreowania wizerunku w Internecie. "Nadmuchane" konta świetnie przecież wyglądają w oczach klienta. A i szef być może pochwali... Kasa leci, wszyscy są zadowoleni. A jakie są realne profity z posiadania tysiąca fanów? Stu tysięcy? Czy lepiej posiadać setkę związanych z marką klientów, czy sto razy więcej widmowych kont nie-wiadomo-skąd (rym przypadkowy - zapewniam).<br />
<br />
Zainteresowanych kupnem fanów chciałbym jednak rozczarować: Tego typu oferty to nie jest handel żywym towarem, tylko handel wiedzą z zakresu szybkiego pozyskiwania użytkowników. Zamiast wydawać grubą kasę na budowanie społeczności poprzez aukcje na Allegro warto poszperać w Internecie i poczytać o metodach zdobywania fanów na Facebooku. Czytanie nie boli. Wbrew obiegowej opinii.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Po co marce dialog z klientem?</b></span><br />
Podczas konferencji Social Media Day "specjaliści" od ePR przekonywali innych specjalistów od ePR, że w sieciach społecznościowych niezbędne jest prowadzenie dialogu. Że monolog trzeba zastąpić dialogiem, że komunikacja musi być dwustronna. Bla bla bla. Ameryki to oni nie odkryli, ale niechże im będzie.<br />
<br />
Tyle że osoby, które uważają, że rozmawiając z internautami poprzez serwisy społecznościowe można realnie wpływać na sprzedaż produktu tkwią, w moim przekonaniu, w fatalnym błędzie. Internauci uodpornili się już na reklamy w sieci, nie patrzą i nie klikają w bannery, pomijają wyniki sponsorowane w wyszukiwarce Google. Dlaczego mieliby się więc nabrać na kryptoreklamową działalność prowadzoną w serwisach społecznościowych? Wbrew pozorom użytkownicy Internetu nie są debilami i potrafią zachowywać się racjonalnie. Jest więc bardzo prawdopodobne, że nachalna agitacja na forach internetowych i w serwisach społecznościowych przyniesie marce więcej szkody niż pożytku.<br />
<br />
Marketing w sieciach społecznościowych wciąż jest w Polsce na samym początku drogi. Na razie działania w obszarze Social Media nie zapewniają żadnej marce realnego sukcesu sprzedażowego (i śmiem twierdzić ze również wizerunkowego). Firmy jednak wierzą w społeczności i są chętne do budowania relacji z potencjalnymi klientami. To akurat jest bardzo pozytywne zjawisko.<br />
<br />
Warto jednak przestrzec przed nadmiernym optymizmem. Spodziewane zyski z tworzenia społeczności skupionej wokół marki równie dobrze mogą się pojawić w ciągu kilku miesięcy, ale może też nie być ich wcale przez kilka lat. Na razie jednak brakuje nam metodologii działania i wiarygodnych sposobów mierzenia wyników kampanii. Albo działamy na hurra albo kopiujemy wzorce amerykańskie. Nietrudno się domyśleć, że obie metody mają bardzo konkretne wady.<br />
<br />
Napisałem ten tekst z dwóch powodów. Mam wrażenie, że coraz więcej firm bezsensownie topi swoje pieniądze w sieciach społecznościowych, ulegając dziwacznej modzie na posiadanie wirtualnej społeczności. W dyskusji o tzw. Social Media zbyt często wpadamy w pusty zachwyt nad technologią, zapominając, że działania w sieciach społecznościowych jednak mają do czegoś prowadzić...<br />
<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /></a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-56226978216441253732010-06-20T09:18:00.000-07:002010-06-20T09:24:17.744-07:00Robin Hood, czyli jak zgwałcić legendę średniowieczaPamiętacie sympatycznego faceta w rajtuzach, który dawał biednym mieszkańcom Nottingham nadzieję na lepsze jutro? Pamiętacie gładko ogolone ryło Kevina Costnera? Jeśli te skojarzenia budzą w Was miłe wspomnienia - nie idźcie na Robin Hooda Ridleya Scotta.<br />
<a name='more'></a><blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/katyn-wersja-20-czyli-magia-dziea.html"><b>Katyń wersja 2.0, czyli magia dzieła sztuki</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/06/opowiedz-narysuj-zaspiewaj-czyli-czym.html"><b>Opowiedz, narysuj, zaśpiewaj - czyli czym byłby świat bez narracji</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/wadcy-marionetek-czyli-dziennikarze-na.html"><b>"Władcy marionetek", czyli rzecz o słabości dziennikarstwa</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Bo Russell Crowe kopie Costnera z półobrotu w piękne i gładko ogolone lico, a potem dojeżdża go walcem... Wszystko w imię dziwnej ambicji reżysera, żeby z radosnego eposu o dzielnym Robinie księciu złodziei uczynić klasyczną epicką nawalankę. Wyszło trochę śmiesznie, trochę strasznie i generalnie lekko mdławo...<br />
<br />
Robin Hood ma cholernego pecha do aktorów. Grającego jedną miną Costnera, czystego i z gładko ogolonym ryłem, zastąpił grający dwoma minami Russell Crowe - śmierdzący i nieskomplikowany. Jest trochę jak w tym dowcipie o prosiaczku który po wyjściu z wojska zamienił się w dziką świnię. Costner to chłopaczek w rajtuzach, a Crowe to budzący respekt mężczyzna w kolczudze. Łączy ich to, że obaj wywiązali się ze swojej roli bardzo marnie. Chociaż mnie osobiście wersja "na sterydach" przypadła do gustu znacznie bardziej niż plackowaty Costner. Tyle że mam podejrzenia, że od Costnera lepszy byłby nawet robot C3PO, więc to dla Crowe'a żaden powód do dumy.<br />
<br />
"Robin Hood" Scotta to hybryda "Walecznego serca" i "Gladiatora". Jest widowiskowo, epicko i realistycznie. Mamy nawet wątek miłosny - wyciosany w scenariuszu po chamsku niczym tępą strzałą po spróchniałym drewnie. Mimo wszystko ogląda się ten film nieźle. Być może trochę z sentymentu, bo przecież na romantycznej historii Robina wychowało się moje pokolenie, a piosenka "Everything I Do, I Do It For You to obowiązkowa pościelówa grana na każdej szkolnej dyskotece w latach 90.<br />
<br />
<blockquote><i>Piosenka Adamsa do pooglądania i odsłuchania</i> <b><a href="http://www.youtube.com/watch?v=ZGoWtY_h4xo" target="blank">TUTAJ</a></b></blockquote><br />
W historii opowiedzianej przez Ridleya Scotta takich fajerwerków brak. Film nie zapisze się niczym ani na kartach historii kina, nie wykreuje żadnych ikon popkultury. Widz po prostu posiedzi w sali kinowej, zeżre popcorn, a potem wróci do domu i do historii o dzielnym Robinie raczej już nie wróci. W tym sensie zgadzam się z Marcinem Sendeckim z "Przekroju" - szkoda legendy Robina. <i>Recenzja Sendeckiego do poczytania </i><b><a href="http://www.przekroj.pl/kultura_film_artykul,6809.html" target="blank">TUTAJ</a></b><br />
<br />
Generalnie trochę szkoda, że Ridleyowi nie bardzo wyszło.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-51759654290725784172010-06-05T02:44:00.000-07:002010-06-05T04:11:00.106-07:00Opowiedz, narysuj, zaśpiewaj - czyli czym byłby świat bez narracjiOpowieści budzą emocje, uczą i dają do myślenia. Opowieściami od wieków bawią nas artyści. Ale prawdziwe mistrzostwo w tej dziedzinie zdobyli dziennikarze i politycy.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/wadcy-marionetek-czyli-dziennikarze-na.html"><b>"Władcy marionetek", czyli rzecz o słabości dziennikarstwa</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/03/woko-biografii-kapuscinskiego-czyli.html"><b>Biografia Kapuścińskiego, czyli kolejna rozprawa o metodzie</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/katyn-wersja-20-czyli-magia-dziea.html"><b>Katyń 2.0, czyli magia dzieła sztuki</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Raczej trudno zaakceptować fakt, że rozumienie świata opiera się na narracji. Bo teoria mówiąca, że poznajemy rzeczywistość poprzez fikcję budzi niepewność. Ale przecież żeby coś pokazać, wyjaśnić i powiedzieć zawsze trzeba zrobić skrót z rzeczywistości. <br />
<br />
Pani z telewizji czytająca wiadomości. Na każdym kanale jest inaczej ubrana, używa innych słów. Ale w gruncie rzeczy gada całkiem podobnie. Coś o wojnach, konfliktach władzy, trzęsieniach ziemi. Ostatnio modne są powodzie i katastrofy samolotów. Ale na chwilę obecną to o czym gada nie jest aż tak ważne. Najważniejsze jest to, że gdyby przestała opowiadać, to nic byśmy się o świecie nie dowiedzieli. Popularność Moniki Olejnik, Tomka Lisa, a nawet Kuby Wojewódzkiego bierze się właśnie z ich metody narracji.<br />
<br />
Tomasz Zimoch komentujący wydarzenia sportowe. Drący się jak obdzierany ze skóry indyk, pieprzący od rzeczy o odmrożonym nosku Małysza, porównujący Justynę Kowalczyk do kaktusa czy wreszcie wypowiadając legendarne "Turku kończ ten mecz" bawi nas samą narracją. Nie o samo wydarzenie przecież chodzi, ale o to jak On o tym wydarzeniu mówi. A im piękniej Zimoch pieprzy tym piękniejsza wydaje się sportowa rzeczywistość. Kto by dzisiaj pamiętał mecz Widzew Łódź - Broendby Kopenhaga gdyby nie agonalne wycie Zimocha?<br />
<object height="385" width="480"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/33qR5XD_5gs&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/33qR5XD_5gs&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object><br />
<br />
"Ale urwał" wypowiadane przez bezimiennego bohatera filmu z YouTube to kolejna narracja, która zyskuje miano kultowej. Ślizgające się po oblodzonej górce auta same w sobie robią wrażenie. Ale do historii internetu przejdzie tylko komentarz.<br />
<object height="385" width="480"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/VcqRzg-J52A&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/VcqRzg-J52A&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object><br />
<br />
A jak to jest z rzeczami większymi?<br />
<br />
Politycy kłamią. Czyli to, co mówią nie ma pokrycia w ich czynach. Kłamią wszyscy od lewej do prawej. Ale to właśnie słowami zdobywa się popularność. Chcesz być dobrym politykiem - musisz mieć dobre opowieści. To dlatego Bronisław Komorowski zawsze będzie gorszym politykiem od Donalda Tuska. Polecam obejrzeć film "Władcy Marionetek" i poczytać mój tekst: <a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/wadcy-marionetek-czyli-dziennikarze-na.html">Władcy Marionetek, czyli rzecz o słabości dziennikarstwa</a><br />
<br />
Film dokumentalny. Ostatnio znowu rozgorzała dyskusja na temat jego granic. Znów ktoś przywołał twórczość Kieślowskiego. I od tego będzie się już zaczynać każda dyskusja o dokumentach. Po wsze czasy. Aż ktoś się nie wyrzyga...<br />
<br />
Dla mnie istotą filmu dokumentalnego jest właśnie element narracji. Jeśli to czyni dokument mniej dokumentalny - niechże i tak będzie. Ale jak można opowiadać o Korei Północnej, globalizacji i wojnach bez punktu widzenia? Ustawienie kamery na granicy obu Korei byłoby może i ciekawym eksperymentem, ale filmu dokumentalnego się z tego nie ulepi. Ergo: bez ingerencji twórcy, czy, jak tam woli gawiedź, "dokumentalisty", będziemy mieli tylko ciąg nic nie znaczących obrazów. Ktoś to musi pociąć, skomentować, oprawić w formę. Opowiedzieć. Obrazy i słowa nieoprawione nie powiedzą nic...<br />
<br />
A może powiedzą?<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-36474498864371523552010-04-14T09:48:00.000-07:002010-04-14T09:51:25.135-07:00Katyń wersja 2.0, czyli magia dzieła sztukiŻałoba narodowa to dobry czas dla symboli. Symboliczna okazała się nawet emisja filmu "Katyń" w rosyjskiej telewizji. Nagle cały świat chce zrozumieć tą tragedię, nauczyć się jej z perspektywy polskiego artysty.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/04/wadcy-marionetek-czyli-dziennikarze-na.html"><b>"Władcy marionetek", czyli rzecz o słabości dziennikarstwa</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/03/woko-biografii-kapuscinskiego-czyli.html"><b>Biografia Kapuścińskiego, czyli kolejna rozprawa o metodzie</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/woko-fabuy-filmu-avatar-dyskusja.html"><b>Wokół fabuły filmu "Avatar" - dyskusja merytoryczna</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Przypadek dzieła Andrzeja Wajdy jest zresztą zadziwiający. <b>W czasach obchodów rocznicy zbrodni katyńskiej na emisję filmu nie zdecydowała się przecież żadna polska stacja telewizyjna. Tymczasem Rosjanie zdołali pokazać "Katyń" aż dwa razy w ciągu tygodnia.</b> Tak jakby za pomocą filmu chciano załatwić jakąś sprawę. Przekonać społeczeństwo, że las katyński to w rosyjskiej historii miejsce wyjątkowo wstydliwe. Ta edukacja ma się odbywać przy pomocy filmu. Polskiego.<br />
<br />
Tymczasem "Katyń" Wajdy nie jest przecież filmem dokumentalnym. A takich powstało przynajmniej kilka - jeden z pierwszych pokazała telewizja BBC, czterdzieści lat temu. "Katyń" to zaledwie opowieść oparta na faktach, zapis zbiorowej pamięci. Ale to właśnie medialna siła fabuły stworzonej przez Wajdę została wykorzystana do przekazania straszliwej prawdy o zbrodni NKWD.<br />
<br />
Wydaje się, że nie ma w tym żadnego przypadku. Przecież świat poznajemy wyłącznie za pośrednictwem telewizji, narracji, fabuły. <b>Przywykliśmy do tego, że media kształtują rzeczywistość. Dlaczego zatem mielibyśmy odmawiać im prawa do pokazywania własnej wersji przeszłości?</b> To rosyjskie rozliczenie w bolesną przeszłością, symbol, który być może przyniesie realne działania władz - na przykład w postaci odtajnienia dokumentów. Choć w to akurat nie chce mi się wierzyć.<br />
<br />
Kontekst, w jakim znalazł się film Wajdy czyni z tego dzieła podwójny symbol podwójnej narodowej tragedii, rozciągniętej w czasie pomiędzy rokiem 1940 a 2010. <b>"Katyń" to teraz dzieło misyjne, żeby nie powiedzieć misjonarskie.</b> Film chcą pokazać telewizje z niemal całego świata - w tym portugalskie, amerykańskie i kanadyjskie.<br />
<br />
Wtórny obieg "Katynia" pokazuje jak ogromna jest siła fabularnej opowieści historycznej. To właśnie na fabule zbudowaliśmy nasze rozumienie historii - od "Ben Hura" poczynając, a kończąc na "Życiu na podsłuchu" czy "Goodbye Lenin". Pal licho realizm, zapomnijmy o zgodności z tzw. prawdą historyczną. <b>Przeszłość sfilmowana jest znacznie ważniejsza od tej realnej, wyznaczanej przez naturalny upływ czasu. Uwielbiamy oglądać te pocztówki, wyrywkowe zapisy z miejsc, które istnieją wyłącznie na filmowej taśmie. </b>Widz domaga się przecież czegoś więcej niż "twardych" historycznych dowodów - on chce przede wszystkim zrozumieć, uczestniczyć w wydarzeniach, które są dostępne wyłącznie w pamięci nielicznych albo nie ma ich już wcale.<br />
<br />
I to właśnie jest magia sztuki.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-11300858425106200822010-04-11T02:03:00.000-07:002010-04-11T02:10:16.569-07:00Wyspa tajemnic - szybka recenzjaJuż pierwsza scena filmu Scorsese wgniata w fotel. Później widz wpada w siedzenie coraz głębiej - aż do zaskakującego finału. "Wyspa tajemnic" to zdecydowanie najbardziej niepokojący film roku.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/wino-truskawkowe-czyli-bieszczady-w.html"><b>"Wino truskawkowe, czyli Bieszczady w roli głównej</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2009/12/fabua-avatara-czyli-co-sie-kryje-za.html"><b>Fabuła Avatara, czyli dlaczego ziewałem w kinie</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2009/12/granice-miosci-ciemna-strona-uczuc.html"><b>"Granice miłości" - ciemna strona uczuć</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Do więzienia znajdującego się na odciętej od świata wyspie przybywa młody szeryf. Przybywa w celach służbowych - ma do rozwiązania zagadkę zniknięcia jednej z więźniarek. Chociaż lepszym słowem wydaje się być "pacjentek", bo wyspa jest eksperymentalnym szpitalem psychiatrycznym, w którym osadza się najtrudniejszych skazańców. Tajemnicę tego miejsca Scorsese odkrywa stopniowo. I robi to po mistrzowsku. Skojarzenia z twórczością Alfreda Hitchcocka i Stanleya Kubricka nie wydają się być ani trochę przesadzone. Jest krew, mrok i suspens.<br />
<br />
Nowy film Scorsese ma szansę stać się kolejnym klasykiem w swoim gatunku.<br />
<br />
Krótko po seansie zacząłem się zastanawiać nad potężną siłą psychicznej traumy. Czy wszystkie nasze działania są podyktowane racjonalnymi przesłankami? A może sterują nami siły przeszłości, wciąż otwarte wątki minionych działań. Być może racjonalizm to tylko wymysł współczesnego świata; może wszyscy jesteśmy wariatami - mniej lub bardziej kontrolowanymi. <br />
<br />
Na tym polega magiczna siła niepokoju tego filmu. Ci, którzy lubią nurzać się w odmętach własnej świadomości będą "Wyspą tajemnic" zachwyceni. Widzom o słabszych nerwach polecam przed seansem potrenować zaciskanie mięśni zwieraczy.<br />
<br />
<br />
<center><object height="344" width="425"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/HYVrHkYoY80&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/HYVrHkYoY80&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="425" height="344"></embed></object></center><br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-59861790867440779652010-04-08T03:50:00.000-07:002010-04-08T03:56:45.239-07:00Niewykorzystany potencjał, czyli e-marketing w polskich firmachMarketing w Internecie to dla bardzo wielu polskich przedsiębiorstw całkowicie dziewicze terytorium. Ci, którzy decydują się tam wkroczyć często dają się naciągnąć na drogie i mało efektywne formy promocji. Pozostali mają do e-marketingu stosunek silnie analny.<br />
<a name='more'></a><br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/02/precle-niedopieczone-czyli-jak-nie.html"><b>Precle niedopieczone, czyli jak nie tworzyć wpisów presell page</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/byc-albo-nie-byc-czyli-social-media-w.html"><b>Być albo nie być, czyli social media w polskich firmach</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/zabij-sie-na-facebooku-czyli-jak-zyc.html"><b>Zabij się na Facebooku, czyli jak żyć bez e-społeczności?</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Przedsiębiorstwa, w których zdarzyło mi się pracować miały spore problemy ze skutecznym marketingiem w Internecie. Ktoś im kiedyś zrobił stronę internetową. Ale co z tego, skoro jest brzydka i rzadko aktualizowana? Ktoś kiedyś zadzwonił i zaproponował pozycjonowanie. Ale jak skutecznie pozycjonować stronę bez odpowiedniej treści? Podobnie rzecz się ma z wszelkimi reklamami internetowymi.<br />
<br />
Dlaczego tak mało polskich firm przyswoiła sobie prosty fakt, że jak już się użytkownika zainteresuje bannerem, to warto też poświęcić trochę czasu na przygotowanie podstrony, na którą tego użytkownika skierujemy? Kto będzie potrafił zmienić globalne myślenie rodzimych przedsiębiorców, ten zdobędzie sławę i bogactwo. Próbowało wielu, ale udało się nielicznym.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Kosmiczny mailing</b></span><br />
Dostałem zlecenie przygotowania mailingu reklamowego. Uzgodniłem treść, wymyśliłem w miarę chwytliwy slogan reklamowy i tytuł. Poskładałem to wszystko do kupy w HTMLu. I tu pojawił się problem: nie mamy absolutnie żadnej podstrony na naszej witrynie, do której moglibyśmy odesłać zainteresowanego użytkownika. <i>- Linkuj do strony głównej</i> - powiedziała Góra. Mrok totalny. Przecież ten biedny user, nasz potencjalny klient, w pięć sekund zapomni czego dotyczył mailing. A nawet jak nie zapomni, to się wkurzy, bo przecież na naszej stronie żadnej informacji o reklamowanym produkcie nie znajdzie. <br />
<br />
Jak się nie ma przygotowanej dobrej strony lądowania, to robi się dobrze naszej konkurencji. Bo taki user jak się zainteresuje produktem, to wpisze sobie jego nazwę w Google. Dla niego liczy się fakt zakupu towaru, a nie fakt zakupu towaru od nas. Tego niestety nie udało mi się wytłumaczyć Górze. Mailing poszedł do bazy liczącej ponad 3 tys. adresów z linkiem do strony głównej.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Święte bannery</span></b><br />
Równie popularną metodą wywalania pieniędzy w błoto są bannery reklamowe. Jak się nie ma człowieka, który ma jakiekolwiek doświadczenie w obsłudze kampanii bannerowych, to jest prawie pewne, że przepuści budżet reklamowy na nie-wiadomo-co.<br />
<br />
Faktem jest, że kampanie bannerowe to studnia bez dna. Da się ją przeprowadzić albo za 5 tys. zł albo za 50 tys. zł. W zasadzie jako kwotę maksymalną możecie sobie podstawić największą liczbę, jaka przyjdzie Wam do głowy. Powierzchni reklamowej i liczby odsłon na pewno wystarczy, aby przepuścić nawet najbardziej abstrakcyjne kwoty. Pytanie o efektywność takiej reklamy to jednak zupełnie inna kwestia.<br />
<br />
Mój poprzedni pracodawca z lubością puszczał bannery reklamowe na jednym z największych portali branżowych, który nie miał praktycznie żadnych atutów - oprócz niezłych statystyk. Powierzchnia reklamowa była (jest) w kompletnie idiotycznym miejscu, gdzie mało kto patrzy - nie mówiąc już o tym żeby się tam zapuszczać kursorem myszy. Efekt: na 100 tys. odsłon banner wygenerował potworne 150 kliknięć. Czyli w reklamę klikała jedna osoba na jakieś... 670, którym się ona wyświetlała. CTR był doprawdy fantastyczny: 0,0015. Jeśli więc weźmiemy pod uwagę, że za 100 tys. odsłon firma zapłaciła 2 tys. złotych, to okaże się, że koszt jednego kliknięcia wynosi ponad 13 zł! Te porażające statystyki nie zmieniły jednak decyzji firmy - dalej miałem emitować reklamy na tym portalu...<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Magia pozycjonowania</b></span><br />
Największy odjazd to spotkanie z pozycjonerem. Informatyk zamknięty w jednym pomieszczeniu z typowym polskim przedsiębiorcą to gwarancja mocnych wrażeń. Klucz do sukcesu pozycjonera to odpowiednie definicje. Co to są wyniki organiczne? Jak działa wyszukiwarka internetowa? Po co nam linki zewnętrzne? I tak dalej i tak dalej. Trzeba być przygotowanym na najgłupsze pytania natury teoretycznej. O cenach i skuteczności działań rozmawia się najkrócej. Istotą pracy pozycjonera jest skuteczne przekonywanie.<br />
<br />
Smutne jest jednak to, że wielu pozycjonerów wykorzystuje ten fakt do nabijania sobie stanu konta niemal za nic nie robienie. Małe polskie przedsiębiorstwo działające w jednej branży nie musi płacić grubej kasy za pozycjonowanie. Mało tego: firmy mogą we własnym zakresie, przy zaangażowaniu minimalnych środków finansowych, znacząco poprawić swoją pozycję w Google. Do tego potrzebna jest podstawowa wiedza, z którą jednak żaden pozycjoner się nigdy nie podzieli. W naszym społeczeństwie człowiek od pozycjonowania to magik, który dzięki magicznym sztuczkom zakrzywia rzeczywistość. I tak samo, jak nie zadajemy sobie trudu, by poznać warsztat iluzjonisty, nie chce nam się dowiedzieć niczego o pozycjonowaniu. Wolimy dać się zahipnotyzować bajerancką ofertą i co miesiąc płacić kilkuset złotowy abonament.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Zrób to sam</b></span><br />
E-marketing jest specyficzną branżą, w której w ostatnich latach pojawiło się wielu specjalistów, którzy absolutnie nie mogą znaleźć zatrudnienia za godziwe pieniądze. Gdyby jednak w każdej firmie zatrudnić fachowca w tej dziedzinie, wówczas zarobiłby on na sporą część swojego etatu po prostu optymalizując koszty działań marketingowych. Nie trzeba wydawać kilku tysięcy złotych miesięcznie, aby wygenerować większy ruch na firmowej stronie www. Można to zrobić znacznie taniej poprzez ogólnodostępne metody promocji w sieci. Trzeba tylko wiedzieć jak to się robi.<br />
<br />
Dlatego w moim przekonaniu uczciwy e-marketingowiec powinien przede wszystkim edukować i zaangażować innych pracowników firmy do promowania firmowej strony przy każdej nadającej się do tego okazji. Trzeba mówić o dobrych stronach "siania" linkami, o zbawiennym wpływie częstego aktualizowania strony www, przekonywać do prowadzenia bloga, do aktywności na branżowych forach. Jeśli firmy nie stać na tego typu działania, to jak do cholery stać ją na warte kilka tysięcy złotych reklamy?!<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-38162813819800555572010-04-02T07:52:00.000-07:002010-06-05T02:51:05.235-07:00"Władcy marionetek", czyli rzecz o słabości dziennikarstwaBrudna, zakłamana i niekompetentna jest polska klasa polityczna według Tomasza Sekielskiego. Choć z wieloma tezami zawartymi we "Władcach marionetek" trudno się nie zgodzić, to TVN-owski dokument ma też drugie dno: bezlitośnie dowodzi słabości współczesnego dziennikarstwa.<br />
<a name='more'></a><br />
<br />
Sekielski chce w swoim filmie rozliczać polityków za słowa. Pokazuje sytuacje, w których wartość wszelkich deklaracji w polityce jest bliska zeru. Autor zapomina jednak, że to właśnie dziennikarze odpowiadają za sukces lub porażkę polityków. Wypowiadane przez polityków kłamstwa obciążają zatem konto dziennikarzy. Warto o tym pamiętać oglądając "Władców marionetek".<br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/02/o-fajnych-reklamach-ktore-nie-reklamuja.html"><b>O fajnych reklamach, które nie reklamują</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/03/woko-biografii-kapuscinskiego-czyli.html"><b>Wokół biografii Kapuścińskiego, czyli kolejna rozprawa o metodzie</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/web-20-upady-mit-o-stuprocentowym.html"><b>Web 2.0 - obalony mit o stuprocentowym użytkowniku</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Sekielski nie tylko rozlicza, ale i łaja. Tuska za przedwyborcze obietnice. Ziobrę za zbyt arbitralne wyroki. Polityków lewicy policzkuje za dołączenie się do wojny w Iraku, a Andrzeja Barcikowskiego za wysuwanie politycznych oskarżeń pod adresem niewinnego asystenta posła Gruszki. Jest poruszająco i przejmująco - szczególnie wtedy, kiedy Barcikowski staje twarzą w twarz z Marcinem Tylickim albo Kwaśniewski musi stawić czoła rodzicom żołnierzy, którzy zginęli w Iraku. W wielu swoich tezach Tomasz Sekielski ma rację. Rzetelnie pokazuje dalszy ciąg rozmaitych afer politycznych ostatnich lat. Pytanie tylko na ile wszystkie te dziennikarskie wybiegi mają sens. czy istotą uprawiania polityki nie jest permanentne kłamanie?<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Fuck the white rabbit </span></b><br />
Szczególnie uderzające jest zetknięcie idei politykowania (reprezentowanej przez kilkuletnie dzieci mówiące chórem wiersz o Polaku Małym) z brutalną rzeczywistością, w której polityka nie ma nic wspólnego z pracą na rzecz społeczeństwa i przybiera postać cynicznych polityków. Idea polityki to raczej opowieść o korporacji; bezdusznej maszynie do wyciągania pieniędzy z państwowych subwencji.<br />
<br />
Okazuje się, że w tej grze nie chodzi o to żeby gonić króliczka, ale żeby go dopaść i jak najszybciej pożreć.<br />
<br />
Jest jednak w filmie Sekielskiego coś, co szczególnie daje do myślenia. W świecie rozpasanych polityków ważną rolę powinni odgrywać dziennikarze. Świadomi tego faktu wszelkiej maści "pracownicy mediów" (celowo używam tego mało chlubnego określenia) napawają się swoją wielkością, tworząc wszechwładne koncerny medialne o statusie porównywalnym z samą polityką. Dochodzi zatem do sytuacji, w której dziennikarz prowadzi z politykiem dialog. Zamiast pytać - sugeruje odpowiedzi. Zamiast dogłębnie badać sprawę - zadowala się ochłapami. Zamiast informować - dokonuje manipulacji faktami. To zrównanie dziennikarzy i polityków jest szczególnie niekorzystne dla tych pierwszych i czyni z nich "pracowników mediów" właśnie.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>News dnia</b></span><br />
Przykładów takiego zachowania jest we "Władcach marionetek" przynajmniej kilka. Ot bulwersujące zniszczenie 750 tys. podpisów pod słynną akcją "4 razy TAK". Dlaczego fakt ten nigdy nie stanął w ramówce "Wiadomości", "Faktów", "Informacji" jako temat dnia? Dlaczego nikt nigdy nie sprawdził co stało się ze słynnymi pudłami, w których swoje nadzieje złożyło 3/4 miliona Polaków?<br />
<br />
Marcin Tylicki, asystent posła Gruszki w czasach działania komisji śledczej ds. PKN Orlen. ABW zarzucała mu szpiegostwo na rzecz Rosji. Ostatecznie oczyszczony z zarzutów młody człowiek nie może jednak mówić o happy endzie: jego matka nie wytrzymała ciężaru oskarżeń i zmarła, a sam poseł Gruszka do dziś nie doszedł do siebie po ciężkim wylewie krwi do mózgu. W tej sprawie dziennikarska rzetelność skończyła się na zarzutach dla Tylickiego. Potem sprawa została zepchnięta z czołówek przez inne, znacznie gorętsze afery.<br />
<br />
Pielęgniarka Ewa ze Skarżyska-Kamiennej okazała się konstruktem teoretycznym. Ewę wyciągnął Donald Tusk podczas debaty prezydenckiej. Ale w interesie dziennikarzy nie było weryfikowanie tej informacji. Nikt Tuska nie rozliczył z fałszerstw podczas tej debaty. Dziennikarskiej rzetelności nie wystarczyło nawet na wykonanie telefonu do szpitala w rzeczonym mieście.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Nierzetelność na wagę złota</b></span><br />
O mediach często mówi się per czwarta władza. Jakże zaszczytne to miano i jakże hańbiące jednocześnie jest pisanie o dziennikarzach w kontekście ich władzy. Jeśli bowiem władza jest zakłamana i niekompetentna, to podobne przymiotniki należy przypisywać dziennikarzom. W pogoni za kolejnym sensacyjnym newsem są oni gotowi porzucić swoją rzetelność, zapomnieć o funkcji kontrolnej wobec wszelkiej "władzy". Dziennikarze dali się politykom wciągnąć w swoją grę. Sensacyjny materiał jest dziś ceniony wyżej niż materiał rzetelny. Takie są bezduszne wymogi telewizji. Żeby coś dało się sprzedać, musi być na to popyt. A przyzwyczajone do teledyskowego montażu i internetowego skanowania treści "marionetki" nie są zainteresowane pogłębioną informacją. I kółko się zamyka.<br />
<br />
Ale to dobrze, że co jakiś czas ktoś nakręci film taki, jak "Władcy marionetek" albo niedawne "Przechytrzyć fakty" (o manipulacjach dokonywanych przez dziennikarzy stacji Fox News). To pozwala trzymać kontakt z rzeczywistością i na wszystkie podawane w mediach "fakty" patrzeć przez nieco przeczyszczoną soczewkę.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-50606236222013144022010-03-13T07:53:00.000-08:002010-03-13T07:59:04.123-08:00Wokół biografii Kapuścińskiego, czyli kolejna rozprawa o metodzieKsiążkowa biografia Ryszarda Kapuścińskiego to w ostatnich tygodniach temat podejmowany wyjątkowo często. Mówią o niej wszyscy. Liberałowie bronią metodologii, a kościelna prawica krytykuje poziom merytoryczny. I nikomu nie przyszło do głowy, żeby na "Kapuściński non-fiction" spojrzeć jak na zwykłą książkę.<br />
<a name='more'></a><br />
<br />
Skalę debaty o książce "Kapuściński non-fiction", którą popełnił Artur Domosławski, dobrze oddają teksty opublikowane w tej sprawie na łamach "<b><a href="http://wyborcza.pl/kapuscinski/0,104743,7596222.html" target="blank">Gazety Wyborczej</a></b>". Lektura tych dzieł wybranych autorstwa, pożal się Boże, ludzi kultury jest bolesna i trochę śmieszna. Wielu z autorów, ludzi nierzadko mieniących się tytułami naukowymi, w XXI. wieku przedstawia poglądy rodem z lat 60. i 70. wieku XX, kiedy przedstawiciele "klasycznej" filozofii historii po raz pierwszy starli się z tzw. narratywistami. Fala krytyki "nowego podejścia" przetoczyła się wówczas nie tylko po zawodowych historykach, ale też, co znacznie bardziej szokujące, po pisarzach i filmowcach, którzy mieli ochotę przedstawiać własną wersję wydarzeń historycznych.<br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/stracone-pokolenie-gdzie-tam.html"><b>Stracone pokolenie? A gdzie tam!/a></b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/reklama-ktora-chciaa-byc-sztuka.html"><b>Reklama, która chciała być sztuką</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/woko-fabuy-filmu-avatar-dyskusja.html"><b>Wokół fabuły filmu Avatar - dyskusja merytoryczna</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>Dziś wszyscy, którzy krytykują książkę Domosławskiego wysuwają dokładnie takie same argumenty, jakie pięćdziesiąt lat temu posypały się na głowy tych, którzy ośmielili się pisać o wielkich tego świata w sposób inny, niż poprzez "exegi monumentum". Mało tego - o Domosławskim zrobiło się na tyle głośno, że w jego sprawie głos chcą zabrać wszyscy: od dziennikarzy pokroju Tomasza Lisa, Moniki Olejnik i Jacka Żakowskiego po wybitnych historyków i tzw. "ludzi kultury". <b>Każdy chce Domosławskiego albo przytulić albo go kopnąć. Grunt to opowiedzieć się po jednej ze stron.</b><br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Grzech kłamstwa</span></b><br />
<blockquote>Domosławski punkt po punkcie dowodzi, że jego - i całych pokoleń polskich dziennikarzy - mistrz od początku dość swobodnie traktował faktograficzną stronę swojej twórczości. Efekt i dramatyzm narracji przeważały często nad wiernością faktom. (...) W efekcie takich zabiegów musimy zacząć traktować twórczość reporterską Kapuścińskiego z dystansem. Owszem, opis bywa mistrzowski, tyle że odbiorca powinien zostać uprzedzony o przyjętej konwencji i, by tak rzec, niefrasobliwym podejściu do faktów - pisze <b>Krzysztof Burnetko</b>.</blockquote><br />
A to ci niespodzianka. Bronisław Malinowski, największy polski antropolog kultury, również wykazywał zdumiewająco luźne podejście do faktografii. Mało tego: braki w swojej wiedzy zastępował literacką fikcją. Skandal? Nie, to po prostu jedyna możliwość opisu miejsc, wydarzeń i ludzi. Burnetko pisze, że w świetle przytoczonych przez Domosławskiego faktów wszystkie opisy dokonane przez Kapuścińskiego to zaledwie paradokumenty. Nie mam wątpliwości, że tak jest w istocie.<br />
<br />
<b>W rzeczywistości wszystkie "dokumenty" to "paradokumenty"</b>. Choćby przez to, że każdy "dokument" ma swojego autora, który nieustannie manipuluje faktografią - przez sam dobór faktów, a także rozłożenie akcentów w narracji.<br />
<span style="font-size: large;"><b><br />
Grzech pychy</b></span><br />
<blockquote>Biografia Kapuścińskiego to bomba podłożona pod polską szkołę reportażu. Teraz można już tylko zbierać szczątki. (...) We wszystkich moich reportażach bohaterowie są prawdziwi. Wszystkich spotkałem. Mają prawdziwe imiona (a jeśli musiałem je zmienić, to uprzedzam). Ich historie są prawdziwe. Widziałem, co opisywałem. Naprawdę kiedyś jakiś gówniarz przyłożył mi nóż do gardła na ulicy w Durbanie - pisze <b>Adam Leszczyński</b>.</blockquote><br />
"Kapuściński non-fiction" podważa, według Leszczyńskiego, metodę pracy wielu rzetelnych polskich reportażystów. <b>Domosławski robi kupę nie tylko na pomnik Kapuścińskiego, ale i na notatki z miejsc, do których dotarła cała rzesza polskich badaczy.</b> Tym samym Leszczyński kreuje się na autora obiektywnego, samozwańczo stawiając się w opozycji do nieobiektywnego Domosławskiego. Leszczyński popełnia, w mojej opinii, grzech pychy. Buduje swoją pozycję fachowca w sposób niedopuszczalny: odcinając się od wszelkich manipulacji, reporterskich cięć i świętego przywileju skrótu i autorskiego montażu faktów. Leszczyński opisuje obiektywnie. Domosławski opisuje nieobiektywnie. Jakie piękne kłamstwo.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Rozprawiając o metodzie</span></b><br />
<b>W rzeczywistości debata o biografii Kapuścińskiego dotyczy metodologii pracy biografisty.</b> Wracamy więc do sporu "starych" z "młodymi", do pozytywistów z narratywistami. Zarzucanie Domosławskiemu braku spójności z obowiązującą faktografią jest śmieszne i żałosne. Mówienie o tym, że celem biografii było zdjęcie Kapuścińskiego z piedestału to absurd. Wytaczanie Domosławskiemu procesu o naruszenie dóbr to już przejaw głupoty na poziomie pierwotnym.<br />
<br />
Do książki Domosławskiego podchodzę bez emocji. Biograf nie jest bowiem w stanie zmienić mojego dobrego zdania o Kapuścińskim. Jednocześnie mam świadomość, że papier jest cierpliwy i zniesie każdą, nawet tą najdzikszą wizję, która narodzi się w umyśle twórcy. Nie mam przy tym żadnych wątpliwości co do tego, że<b> jakakolwiek wiedza historyczna jest dostępna jedynie na gruncie interpretacji</b>. Ocena książki Domosławskiego jest zatem wyłącznie oceną estetyczną i moralną. Oceniamy bowiem jego interpretację historii. Jeśli kogoś to bawi - proszę bardzo. Ale czyż nie lepiej byłoby raz jeszcze przeczytać "Cesarza"?<br />
<br />
O jałowości sporu toczącego się na łamach mediów niech świadczy prosty przykład: naszą wiedzę o Holocauście czerpiemy z książek Herlinga-Grudzińskiego, Hanny Krall, Hanny Arendt, a także z rozmaitych dzieł filmowych, teatralnych i poetyckich. Ostatecznie, pomimo istnienia dzieł takich, jak oscarowy film "Życie jest piękne" Benigniego, niedawne "Bękarty Wojny" Tarantino czy głośny komiks "Maus" nie mamy problemów z jednoznaczną identyfikacją Holocaustu. Bez mrugnięcia okiem odróżniamy obraz prawdziwy od zwyczajnej fałszywki.<br />
<br />
Jestem przekonany, że tak będzie również z Kapuścińskim, który broni się jako genialny autor i reportażysta. Kapuściński wciąż jest mistrzem reportażu, wciąż powinniśmy się zachwycać jego opisami miejsc i ludzi. Robienie szumu wokół książki Domosławskiego, która moim zdaniem nie jest ani szczególnie odkrywcza ani kontrowersyjna, to przejaw zwyczajnej ciasnoty umysłu. Dlatego w sporze o jego książkę nie zamierzam opowiadać się za żadną ze stron. W sprawach z góry przegranych lepiej jest pozostać z boku.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3339161495648617319.post-29847145174791109652010-02-26T07:14:00.000-08:002010-02-26T07:19:59.376-08:00Kultura z Internetu, czyli organów ścigania walka z wiatrakamiStatystyczny Polak czyta pół książki rocznie. W tym czasie przesłucha zaledwie 15 minut legalnej płyty z muzyką. A ile dóbr kultury ściągnie z Internetu? Pewnie ze 100 giga. Z palcem w nosie.<br />
<br />
<a name='more'></a><br />
<br />
Ale jak ma być normalnie skoro w polskich realiach bardziej się opłaca kupować w amerykańskim sklepie Amazon.com niż w jak najbardziej polskim Empik.com. Nowa płyta Arctic Monkeys kosztuje 17 dolarów (48 zł) wraz z dostawą pod Twoje europejskie drzwi. Empik sprzeda Ci ją za 53 zł i to tylko pod warunkiem, że samodzielnie pojedziesz odebrać towar do ich sklepu. Słowo absurd jest chyba zbyt słabym określeniem na powyższą sytuację...<br />
<blockquote><b><i>Zobacz też:</i></b><br />
<ul><li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/02/o-fajnych-reklamach-ktore-nie-reklamuja.html"><b>O fajnych reklamach, które nie reklamują</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/reklama-ktora-chciaa-byc-sztuka.html"><b>Reklama, która chciała być sztuką</b></a></span></li>
<li><span style="font-size: small;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/01/byc-albo-nie-byc-czyli-social-media-w.html"><b>Być albo nie być, czyli social media w polskich firmach</b></a></span> <br />
</li>
</ul></blockquote>No i jak tu ma być normalnie? Gołym okiem widać, że Polakom w kulturalnej edukacji ciągle coś przeszkadza. Bo płyty audio są drogie, bo do kina chodzi motłoch, bo w telewizorze to tylko reklamy i gołe dupy z reality szołów. O potrzeby kulturalne młodego pokolenia dba jednak Wspaniały Internet. Tam za darmo można mieć wszystko to, za co normalnie trzeba zapłacić. Mi się to podoba.<br />
<br />
Poniżej subiektywny ranking PR-owskich zabiegów, które miałaby mnie zachęcić do legalnego nabywania szeroko pojętych dóbr kultury.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Bojaźń i Drżenie</b></span><br />
Prawie 177 tys. zł - tyle warte są moje zbiory muzyki i filmów według kalkulatora zamieszczonego na stronie <b><a href="http://kalkulatorkar.pl/" target="blank">kalkulatorkar.pl</a></b>. Strach się bać - toż to prawie połowa wartości małego mieszkania we Wrocławiu! Ale wytężam wzrok i kilka linijek dalej czytam, napisane maleńką czcionką, że to tylko szacowana przez administratora serwisu wartość moich zasobów.<br />
<br />
Zastanawiam się jednak co ów administrator miał na myśli? Dlaczego straszeniem internautów próbuje się załatwić sprawy, które powinny być załatwione z perspektywy poselskiej ławy?<br />
<br />
<b>Administratorowi przypominam zatem, że w myśl polskiego prawa:</b><br />
<b>a) nielegalne jest rozpowszechnianie muzyki/filmów, a nie ich posiadanie,</b><br />
<b>b) ściganie tego typu przestępstw odbywa się na wniosek osoby pokrzywdzonej,</b><br />
<b>c) przed sądem trzeba wykazać nielegalność działań rzekomego pirata i jakoś obejść tzw. domniemanie niewinności.</b><br />
<br />
Więcej o sprawie <b><a href="http://prawo.vagla.pl/node/6954" target="blank">tutaj</a></b> w, jak zawsze wyczerpującym, wyjaśnieniu Piotra Waglowskiego.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://memoryfive.blogspot.com/2010/02/wpisy-pozycjonujace-presell-page.html"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhlnzJiYOvn7MqHTdHo953c9tvtdiAAo0Y1W-FIYpcKbA0BiCez9Pe1vXaYOKFz3BjhEk2j8sKAignL57eKSwkZhyphenhyphen2q42Edv-3ILdn0pBe3KVaH8apRGYxa3SZz6iQtkvLevNTQyUoEcy2F/s400/banner1.jpg" /></a></div><span style="font-size: large;"><b><br />
Cenowa rewolucja</b></span><br />
Kupiłem ostatnio płytę z dumną etykietką "Zagraniczna płyta, polska cena". Świetnie, tylko że najwyraźniej dystrybutor postanowił zejść z ceny kosztem jakości wydania. Rozpadające się pudełko, niechlujnie złożona książeczka, brzydko tłoczona płyta... Żal.pl, jak to się zwykło mówić w takich sytuacjach. W takiej sytuacji nawet te niecałe 40 zł za płytkę wydaje się być ceną zawyżoną. A mogłoby być tak pięknie.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Zlituj się, piracie!</b></span><br />
Tworzenie muzyki, filmów, a także gier i programów komputerowych kosztuje. Często na jeden produkt pracuje kilkaset osób. To fakt z którym nie warto polemizować. Problem jednak w tym, że na finalnym produkcie próbuje zarobić jeszcze kilka tysięcy innych osób, kompletnie nie związanych z procesem twórczym. I na to mojej zgody nie ma i nigdy nie będzie. <br />
<br />
Przykładowe wyliczenie struktury cen płyty można znaleźć na portalu <b><a href="http://www.ftb.pl/news/437_0_1/krazek-cd-dlaczego-tak-drogo.htm" target="blank">ftb.pl</a></b>. Wynika z niego, że sprzedawana w sklepie za 40 zł płyta polskiego wykonawcy mogłaby spokojnie kosztować niewiele ponad 20 zł, pokrywając przy tym zyski twórców i producenta.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Kampania dezinformacyjna</b></span><br />
Ile razy słyszeliście, że format mp3 obniża jakość dźwięku? Albo że filmy w formacie DivX oglądane na zestawach kina domowego to radykalne zaniżanie jakości materiału audio/wideo?<br />
<br />
Prawda jest taka, że większość normalnych użytkowników nie potrzebuje płyty audio jako nośnika muzyki. Bo po zakupie od razu przerobi sobie muzykę na mp3 i wrzuci na iPoda, mp3, telefon. A płyta będzie leżeć i śmierdzieć.<br />
<br />
A co do filmów... Ja i tak wolę chodzić do kina. A podniecanie się jakością transmisji uzyskiwaną na domowym sprzęcie odbieram szczególną jako formę fetyszu.<br />
<table><tbody>
<tr> <td><a href="http://memoryfive.blogspot.com/"><img align="left" alt="MemoryFive" height="80" hspace="10" src="http://img686.imageshack.us/img686/231/handg.jpg" vspace="10" width="80" /><br />
</a></td> <td><b>Copyright @MemoryFive. Skontaktuj się z autorem drogą <a href="mailto:memorysix@gmail.com"> mailową</a></b></td> </tr>
</tbody></table>Unknownnoreply@blogger.com0