Machulskiego zmagania z czasem w "Ile waży koń trojański?"

Filmów o PRL-u mogliśmy już obejrzeć mniej więcej tyle samo, co filmów o powrotach do przeszłości. Może właśnie dlatego najnowsze dzieło Machulskiego nawet nie próbuje udawać, że jest odkrywcze. Okazuje się jednak, że z prostoty i bezpretensjonalności można, nawet w naszym kraju, wyczarować przyjemne kino rozrywkowe.


Aby potencjalnego widza do recenzowanego filmu nie zniechęcić, warto na samym początku zaznaczyć dwie sprawy. Po pierwsze „Ile waży koń trojański?” nie jest filmem o podróży w czasie. A po drugie: absurdy poprzedniego ustroju w bezpośredni sposób nie slużą do budowania opowieści. Obydwa elementy są w u Machulskiego obecne wyłącznie w warstwie narracyjnej. To wbrew pozorom zasadnicza różnica. Dzięki temu drobnemu niuansowi przedstawioną w filmie historię bez większego trudu można byłoby osadzić w teraźniejszości.

Żyjemy przecież ze świadomością popełnionych błędów, a z możliwości ich poprawienia poprzez cudowną podróż w czasie chętnie skorzystałby niemal każdy. Na razie jednak wszystko dzieje się pro rata temporis i przeszłości zmienić się nie da.

Póki co zostają nam zatem podróże emocjonalne. W „Ile waży koń trojański?” główna bohaterka cofa się w czasie, aby na nowo odnaleźć swoją prawdziwą miłość. 40-letnią Zosię, graną przez Ilonę Ostrowską, widz pozna na przełomie milenium. A, jak pamiętamy, wtedy miały zwariować wszystkie możliwe urządzenia – od ręcznych zegarków do wojskowych superkomputerów. Dlaczego więc nie miałby oszaleć czas? Dzięki magii przełomu tysiąclecia bohaterka cofnie się w czasie, aby naprawić błędy przeszłości.

A jakież to błędy? Zosia jest szczęśliwie zakochana, ma pieniądze, świetną pracę i mądrą córkę. Idyllę zaburza tylko jedna kwestia. Obecnego męża, uosobienie cech pożądanych przez współczesne kobiety (zaszczyt wcielenia się w tą rolę przypadł Maciejowi Marczewskiemu) poznała zbyt późno. W konsekwencji jest zmuszona spotykać się z mężem nr 1, który jest biologicznym ojcem 13-letniej Florki. Do pełni szczęścia brakuje jej zatem wspomnień u boku swojej bratniej duszy. I taki jest główny sens tej transcendentalnej podróży. Proste i po polsku logiczne.

Nawet średnio wyrobiony widz bez trudu skojarzy przynajmniej kilkanaście filmów, w których twórcy ogrywali wspomniane wyżej motywy. Z absurdów PRL-u śmialiśmy się w kinie od zawsze. Produkcje o poszukiwaniu drugiej połówki od kilku lat stanowią przynajmniej połowę „dzieł” wyświetlanych na naszych ekranach. A podróże w czasie to już klasyka – nie tylko kina science-fiction, ale ostatnio nawet komedii.

Na całe szczęście (dla widzów) Machulski jest reżyserem wystarczająco inteligentnym i doświadczonym, aby sprawić, że jego najnowsze dzieło nie wydaje się być filmem groteskowo wręcz wtórnym. Przekopując się przez stertę banałów i nawiązań do produkcji pokrewnych można jednak o „Ile waży koń trojański?” pomyśleć jak o świadectwie świadomości upływu czasu. Machulski ma już ponad pięćdziesiąt lat i był aż trzykrotnie żonaty. Pierwszy wielki sukces osiągnął w stosunkowo młodym wieku (scenariusz do filmu Vabank pisał w wieku 26 lat). A to, do czego miałby Machulski wracać, pozostanie jego słodką tajemnicą.

Trzeba jednak przyznać, że Machulskiego film o koniu ogląda się całkiem nieźle. Może dlatego, że każdy z nas podświadomie chciałby znaleźć się na miejscu głównej bohaterki? Podróżować przecież, kurde, fajnie jest. Nawet w czasie.

Komentarze

Popularne posty